Nawet kiedy Stan Wawrinka był jeszcze mało znanym tenisistą, miał już całkiem spore grono wiernych fanów. Jego mocarny, jednoręczny bekhend jest jednym z najpiękniejszych zagrań w historii tenisa, obok forhendu Federera czy woleja Johna McEnroe. I również jednym z najbardziej morderczych - jak zgodnie zaświadczają rywale Wawrinki. Tym większe rozczarowanie, że Szwajcar, dysponując takim atutem, nie potrafił go wykorzystywać. Przez pierwsze dziesięć lat kariery nigdy nie zagrzał miejsca w pierwszej dziesiątce rankingu, nawet jeśli okazjonalnie tam zaglądał. Niektórzy anglojęzyczni dziennikarze mówili o nim " one trick pony", czyli "cyrkowy kucyk, który zna tylko jedną sztuczkę".
I niewykluczone, że takim właśnie kucykiem Wawrinka by pozostał, gdyby nie czwarta runda Australian Open 2013. Zmierzył się w niej z Novakiem Djokoviciem, faworytem turnieju, z którym przegrał wcześniej dziesięc razy z rzędu. Tym razem obydwaj grali na astronomicznym poziomie. Steve Tignor, redaktor naczelny "Tennis Magazine", tak pisał o tym pięciogodzinnym spotkaniu: "Od czego by tutaj zacząć? Od zwrotów akcji? Odrobionych strat i straconych okazji? Bomb z bekhendu? Pomyłek sędziów, których gracze nie podważyli, chociaż powinni? Piątego seta, który - jak się wydawało - kompletnie wyczerpał obydwu, ale mimo tego obydwaj znaleźli nowe siły na ostatniego, niesamowitego gema? I jak to wszystko opisać w zaledwie kilkuset słowach?"
Po pięciu godzinach i dwóch minutach Djokovic wygrał 1:6, 7:5, 6:4, 6:7, 12:10. Rozdarł koszulkę na piersiach i zwycięsko ryczał jak gladiator. Na konferencji prasowej powiedział dziennikarzom, że - pod względem poziomu gry, intensywności i dramaturgii - był to chyba najlepszy mecz jaki w życiu rozegrał. A przecież zaliczył wcześniej kilka zwycięskich pięciosetówek z Nadalem i Federerem, czyli graczami z tenisowego panteonu.
Wawrinka schodził z kortu ze łzami w oczach. Walczył do ostatniej piłki, zagrał mecz życia, ale skończyło się zgodnie z wersem Samuela Becketta, który wytatuował sobie na ramieniu: "Ever tried. Ever failed. No matter. Try again. Fail again. Fail Better." ("Zawsze próbowałeś. Zawsze przegrywałeś. Nieważne. Spróbuj znowu. Przegraj znowu. Przegraj piękniej").
- Jest mi naprawdę przykro, że któryś z nas musiał przegrać - mówił Djokovic i nie była to kurtuazja, tylko początek szczególnej, braterskiej wiezi między dwoma tenisistami. Połączyła ich mordercza bitwa, którą stoczyli. Potem mieli stoczyć jeszcze kilka podobnych, ale - niejako wbrew zasadom punktacji w tenisie - w ogólnym rozrachunku obydwaj wyszli z nich zwycięsko; obydwaj stali się lepszymi tenisistami, a może nawet lepszymi ludźmi.
Wawrinka pierwszy zrozumiał ten sportowo-metafizyczny paradoks. Kiedy po przegranej siedział w szatni i już opanował emocje, uwierzył w siebie. - Zdałem sobie sprawę, że jeśli gram mój najlepszy tenis, to jestem równy najlepszemu zawodnikowi świata, który gra na swoim najlepszym poziomie - wspominał potem.
W Australian Open 2014 obydwaj znowu się spotkali, tym razem w ćwierćfinale. Mecz był bardzo podobny, tylko wynik odwrotny. Szwajcar wygrał 2:6, 6:4, 6:2, 3:6, 9:7. Tym sposobem przemiana, zainicjowana dwanaście miesięcy wcześniej, dokonała się. Narodził się Wawrinka 2.0, który nadal ma bekhend tak piękny jak Wawrinka 1.0, ale oprócz tego znakomity serwis, potężny forhend i nerwy ze stali. Niektórzy nazywają go Stanimal. Tę ksywkę, będącą skrzyżowaniem imienia Stan i angielskiego słowa animal, czyli zwierzę, Wawrinka bardzo lubi.
Przy porodzie bestii Djokovic - chcąc nie chcąc - odegrał rolę położnej.
Kilka dni potem Stanimal pokonał Nadala w finale Australian Open i w wieku 29 lat, kiedy wielu tenisistów myśli już o końcu kariery, zdobył swój pierwszy tytuł wielkoszlemowy. Ale potem bywało różnie. Stanimal czasami na parę miesięcy znikał w niewyjaśnionych okolicznościach, a na kortach oglądano starego Wawrinkę. Przybywało niedowiarków, którzy twierdzili, że bestia nie istnieje, że jest jedynie tenisową legendą. W finale Australian Open 2014 grał rzekomo stary, dobrze wszystkim znany i wadliwy Wawrinka 1.0, a zwyciężył tylko dlatego, że Nadal był kontuzjowany.
Dlatego kiedy w czerwcu 2015 roku w finale na kortach ziemnych w Paryżu mieli spotkać się Wawrinka i - jakżeby inaczej! - Djokovic, mało kto dawał Szwajcarowi szanse. Tym bardziej że Serb grał znakomicie - po drodze do finału pokonał m.in. Nadala i Murraya. Co wiecej, był zmotywowany jak nigdy, bo Roland Garros to był jedyny turniej wielkiego szlema, którego jeszcze w swojej karierze nie wygrał.
W finale Djokovic nie zawiódł. Grał jak przystało na lidera światowego rankingu, ale miał pecha, bo - jak mogą zaświadczyć widzowie na trybunach i miliony ludzi przed telewizorami - tamtego popołudnia nastąpiło drugie objawienie Stanimala. Jeszcze piękniejsze i groźniejsze niż w Australii. Broniąc piłki meczowej Djokovic returnował po skosie i mógł tylko bezradnie obserwować - jakżeby inaczej! - idealny bekhend po linii, który trafił w sam rożek kortu.
Dla Serba było to największe rozczarowanie w całej karierze. Wcześniej przegrał kilka dramatycznych, ważnych meczów z Federerem i Nadalem, ale nie był w nich faworytem, dlatego musiał liczyć się z możliwością porażki. Przed finałem w Paryżu wydawał się pewniakiem i - jak sam przyznawał - bardzo pragnął tego ostatniego wielkiego szlema do kolekcji.
Co znamienne, po najboleśniejszej porażce w życiu Djokovic pokazał, że jest wielkim sportowcem. Inni w takich chwilach zwykle zamykają się w swoim rozczarowaniu, ledwo maskując je kurtuazyjnymi gratulacjami dla rywala. Tymczasem Djokovic po bratersku, szczerze pogratulował Wawrince. A rok później - zgodnie z mottem wytatuowanym na ramieniu swojego pogromcy - wrócił na Roland Garros i wreszcie wygrał.
A Stanimal? Po ubiegłorocznym, paryskim objawieniu znowu zniknął. I znowu słychać niedowiarków, którzy twierdzą, że był tylko złudzeniem. Ale, daję słowo, dwa dni temu widziałem go na własne oczy na korcie centralnym w Nowym Jorku, gdzie w półfinale turnieju pokonał świetnego Japończyka Nishikoriego.
Jeśli pokaże się również w dzisiejszym finale z Djokoviciem, to będzie wielki mecz.
Stan Wawrinka: A co mam robić? Mam 31 lat. Co innego proponujesz? Po prostu wylegiwać się na plaży? No nie wiem. Zadałeś to pytanie Nadalowi, Djokoviciowi czy Murrayowi? Ja po prostu kocham tę dyscyplinę sportu. Lubię grać w tenisa. To moja pasja. Zacząłem kiedy byłem bardzo młody. Mam okazję grać przed niesamowitą publicznością w Nowym Jorku. Jeśli oglądasz tutaj mecze, to masz odpowiedź. To niesamowite walczyć na tym korcie.
No cóż, sposób w jaki gramy na pewno ma tu znaczenie. Ja zawsze staram się być agresywny i potrafę grać bardzo mocno. On jest niesamowity w obronie i kontrataku. Ale ważny był też początek tej całej naszej rywalizacji. Zaczęła się kilka lat temu w Australii, od długiego meczu zakończonego 12:10 w piątym secie. Dominowałem w tym meczu, ale nie potrafiłem go wygrać. Potem był mój pierwszy półfinał tutaj w US Open, również przeciwko niemu i znowu pięć setów. Z pewnością to, że graliśmy tyle ciężkich meczów, że stoczyliśmy tyle szalonych bitew, dodało do naszej rywalizacji coś specjalnego.
Nie jestem pewien, czy uczyniłem go lepszym. Jeśli idzie o finały, to przegrał ze mną tylko we Francji. Wydaje mi się, że on jest tak wybitny, że zawsze znalazłby jakąś drogę, żeby stać się jeszcze lepszym nawet beze mnie.
Ale z pewnością Djokovic uczynił mnie lepszym. Tutaj się zgadzam. To przeciwko niemu zagrałem mój pierwszy wielki mecz w wielkim szlemie. Nie tylko on zresztą, cała wielka czwórka - Federer, Nadal, Djokovic, Murray - uczyniła mnie lepszym. Kiedyś próbowałem trenować razem z nimi, podpatrywać co i jak robią. Moim najważniejszym celem w tenisie jest przełamywanie ograniczających mnie barier. Ciągła praca nad sobą, żeby być lepszym zawodnikiem. Kiedy wychodzę na kort przeciwko nim, to zawsze jest dla mnie dobre. Kto wie, może akurat tego dnia z nimi wygram. A jeśli przegram, to OK, wracam na trening. Wielu graczy wychodząc na kort w ogóle nie wierzy, że może z nimi wygrać. Ja zawsze starałem się wierzyć. Może nie wygram z nimi jeszcze dziś, myślałem sobie, ale jeśli będę próbował, pracował, nie poddawał się, to wreszcie ich pokonam. I to się udało kilka razy w ostatnich sezonach.