US Open. Federer i Djokovic poza finałem. Rewolucja w męskim tenisie?

Czy to już rewolucja w męskim tenisie? Federer i Djokovic przegrali w półfinałach US Open, co już samo w sobie jest sensacyjne, ale dopiero sposób, w jaki przegrali był szokujący

Ostatni finał turnieju wielkoszlemowego, w którym nie grali Federer, Nadal ani Djokovic, miał miejsce w styczniu 2005 roku w Australii. Takiej dominacji w historii tenisa nie było i pewnie nie będzie, ale w tegorocznym US Open została przerwana. Wspólnymi siłami dokonali tego - ku zdumieniu publiczności na stadionie Arthura Ashe'a i przerażeniu amerykańskich reklamodawców i reklamobiorców - Japończyk Kei Nishikori i Chorwat Marin Cilic. Pierwszy po trudnym i wyrównanym meczu pokonał Djokovicia, a drugi całkowicie i bezapelacyjnie zdemolował Federera.

Szczególnie Japończykowi nie dawano szans, bowiem w czwartej rundzie i w ćwierćfinale grał dwie mordercze pięciosetówki, trwające łącznie prawie dziewięć godzin. Co więcej, pogoda w sobotę w samo południe, kiedy wyszli na kort Nishikori z Djokoviciem, była doprawdy straszliwa. Temperatura 35 stopni i duża wilgotność sprawiły, że widzowie na trybunach byli mokrzy, a co dopiero musieli przeżywać tenisiści!

O dziwo, Nishikori okazał się żwawy i od samego początku grał bez żadnych kompleksów z faworytem turnieju. Przyjął wymianę ciosów z linii końcowej, ale był w niej agresywniejszy i bardziej błyskotliwy. Djokovic - jak to ma w zwyczaju - wypracowywał sobie przewagę w poszczególnych wymianach stopniowo, tymczasem Nishikori często decydował się na ryzykowne, mocne zagrania, które rozstrzygały sprawę od razu.

Morderczy upał nieco osłabił mobilność obu tenisistów, ale bardziej stracił na tym Djokovic. Wprawdzie obaj są niesłychanie szybcy, ale styl Serba w większym stopniu opiera się na idealnym poruszaniu się, w jego przypadku - gimnastycznym wyciąganiu się do piłek. Tymczasem Japończyk jest typem tenisisty, którego w języku angielskim nazywa się "shotmaker", co można przetłumaczyć jako "strzelec". W sobotę kilkanaście razy strzelił ze swojej rakiety tak, że publiczność wydawała zbiorowy okrzyk zdumienia i podziwu.

Mecz był równy, ale po tie-breaku trzeciego seta, w którym Serb zagrał słabo, Nishikori objął prowadzenie 2-1 w setach. A zaraz na początku czwartego seta przełamał przeciwnika. Mimo tego mało kto wierzył, że będzie w stanie dowieźć przewagę do końca.

Djokovic niejednokrotnie udowodnił, że nigdy się nie poddaje, a już szczególnie w półfinałach US Open, w których zresztą w sobotę występował ósmy raz z rzędu. W zeszłym roku przegrywał jeden do dwóch w setach z Wawrinką, ale ostatecznie wygrał. W 2011 i 2012 roku pokonał w półfinale w Nowym Jorku Federera - dwukrotnie było 7:5 w piątym secie i w obu przypadkach obronił wcześniej meczbole.

Dlatego na początku czwartego seta niektóre firmy bukmacherskie wciąż obstawiały Djokovicia jako faworyta do zwycięstwa w meczu. Ale Nishikori nie przestraszył się wizji awansu do finału, co często zdarza się mniej doświadczonym zawodnikom, zaś Serb w czwartym secie nie był już w stanie odrobić straty. Przegrał 4:6, 6:1, 6:7, 3:6.

Statystyki meczu są bardzo dziwne - Djokovic wygrał ogółem trzy piłki więcej od Japończyka, lepiej serwował i miał znacznie więcej szans na przełamanie serwisu rywala (aż 13, ale wykorzystał tylko cztery; dla porównania Nishikori wykorzystał pięć ze swoich siedmiu szans). Innymi słowy, Japończyk grał najlepiej w kluczowych momentach, a gemy mniej ważne odpuszczał, do czego zresztą przyznał się na konferencji prasowej. - W czwartym secie byłem już tak zmęczony, że nie mogłem grać na 100 proc. wszystkich gemów. Wiedziałem, że jeśli dojdzie do piątego seta, to w ogóle nie będę mógł biegać - opowiadał dzienikarzom.

Na konferencji prasowej Djokovic, który zwykle chętnie, dowcipnie i wyczerpująco odpowiada na pytania, rzucał tylko pojedyncze zdania. - Mogę tylko pogratulować mojemu przeciwnikowi. Był lepszy - powtarzał, z trudem ukrywając złość i rozczarowanie.

Sensacyjna porażka Serba stała się ogromną szansą dla Federera, który już od dwóch lat nie wygrał turnieju wielkoszlemowego. Dzięki Nishikoriemu słynny Szwajcar mógł zabrać do domu puchar US Open bez mierzenia się z Djokoviciem i Nadalem, którego wykluczyła kontuzja. Ale nadzieje trwały krótko.

Rozstawiony z nr. 14 Cilic - którego wcześniej Federer pokonał pięciokrotnie, nie przegrywając ani razu - rozegrał w sobotę mecz życia. Potężnie serwował, mocno bił forhendem i bekhendem tuż przy liniach i niemal w ogóle nie pudłował. Federer nie grał nawet źle - dobrze serwował, miał 28 uderzeń wygrywających i 17 niewymuszonych błędów. Ale był całkowicie bezradny wobec rozluźnionego, wysokiego i mocnego Chorwata, który grał jak w transie (w języku angielskim nazywa się to "in the zone").

- Niestety nic nie mogłem zrobić, Marin był dzisiaj nie do pokonania, dlatego ta porażka nawet nie jest tak bardzo bolesna - mówił potem na konferencji prasowej. - Nie potrafiłem przedłużyć meczu na tyle, żeby zasiać w jego głowie jakieś wątpliwości...

Publiczność na stadionie Arthura Ashe'a, dla której Federer jest sentymentalnym faworytem, oglądała to wszystko skonsternowana. Rozpaczali reklamodawcy i telewizje, które będą transmitować poniedziałkowy finał. Już szykują się na najgorsze wskaźniki oglądalności w historii męskich finałów US Open, bo kogo w Ameryce obchodzi jakiś Japończyk i jakiś Chorwat, obydwaj z drugiej dziesiątki rankingu? Notabene, jest to kolejna anomalia - ostatni finał turnieju wielkiego szlema, w którym nie było zawodnika z pierwszej dziesiątki rankingu, miał miejsce w 2002 roku w Paryżu.

O schyłku dominacji wielkiej trójki - Nadala, Federera i Djokovicia - mówiło się już na początku roku, kiedy 29-letni Wawrinka niespodziewanie wygrał Australian Open, w ćwierćfinale pokonując Djokovicia, a w finale Nadala. Ale Hiszpan był kontuzjowany, dlatego niektórzy przekonywali, że to fuks. Potem w finale Roland Garros Nadal pokonał Djokovicia, a w finale Wimbledonu Djokovic pokonał Fedeera.

Spodziewano się, że jeśli ktoś z młodego pokolenia zacznie wygrywać z wielką trójką, to raczej Bułgar Dymitrow, narzeczony Marii Szarapowej, albo Milos Raonic, potężnie serwujący Kanadyjczyk. Niesłusznie lekceważono wyniki cherlawego jak na tenisistę Nishikoriego (przy wzroście 178 cm waży tylko 68 kg, czyli mniej niż Serena Williams). A przecież 25-letni Japończyk w tym roku wygrał z Federerem w Miami, a na mączce w finale w Madrycie zdecydowanie wygrywał z Nadalem, zanim kontuzja nie zmusiła go do poddania meczu.

Nie lekceważył Japończyka Federer. Tak przynajmniej mówił wczoraj dziennikarzom: - Ja wiedziałem, że Nishikori ma duże szanse w półfinale z Djokoviciem. Już kiedy miał 17 lat i grałem z nim po raz pierwszy, zauważyłem, że on ma ogromny talent...

Również 26-letni Cilic, który zwykle grał nierówno, nie był typowany na lidera tenisowej rewolucji. Tym bardziej, że ubiegłoroczne US Open oglądał w domu w telewizorze, bowiem był zawieszony za rzekomy doping (sprawa jest niejasna; Chorwatowi skrócono karę do czterech miesięcy, bowiem podobno nieświadomie wziął tabletki z niedozwoloną substancją, które ktoś z jego drużyny kupił w aptece).

Który z nich wygra w poniedziałek? Gdyby Cilic zagrał tak samo jak z Federerem, to drobny Nishikori - nawet pomimo swoich wybitnych zdolności strzeleckich - chyba nie ma szans. Ale przecież Chorwat nie może tak zagrać, bo taki mecz zdarza się raz w życiu. Co więcej, bilans ich dotychczasowych spotkań brzmi 5-2 dla Nishikoriego.

Wszelkie prognozy są zatem jak wróżenie z fusów. Dlatego się od nich powstrzymamy; niechaj wygra lepszy. Jedno jest pewne - obydwaj nie znaleźli się w finale US Open przypadkiem. Cilic, zanim rozbił Federera, wygrał kolejno z Andersonem (rozstawionym z 18), Gilesem Simonem (nr 26) i Berdychem (nr 6). Nishikori, oprócz Djokovicia, odesłał do domu m.in. Wawrinkę (nr 3) i Raonicia (nr 5).

Co jeść na US Open? [9 POTRAW]

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.