Kinga Baranowska szturmuje Makalu. "Wspinanie to czysta przyjemność"

Oswoiłam góry, trochę się ich nauczyłam. Pytałam sama siebie, po co chodzę w góry. I stwierdziłam, że daje to ogromne poczucie szczęścia. Często czuję je dopiero po wyprawie, ale tego szczęścia jest tak dużo, że trudno z tego zrezygnować - mówi w rozmowie ze Sport.pl Kinga Baranowska

Najnowsze wieści z wyprawy Baranowskiej na Makalu na Off-Sport.pl >

Himalaizm ma w Polsce szczególną pozycję. Sukcesy w latach 70. i 80. łechtały poczucie narodowej dumy. Wspinacze byli elitą w sporcie wymagającym odwagi i charakteru, czerpiącym garściami z mistycyzmu, jaki przynależny jest górskiej arenie zmagań. Niestety, w początku lat 90. los zabrał polską czołówkę, a zmiany ustrojowe paradoksalnie utrudniły wyjazdy, otwarto granice, ale ekonomia była bezwzględna, strumyczki pieniędzy wyschły. Dziś pozostała legenda i Kinga Baranowska, która właśnie walczy o swój ósmy ośmiotysięcznik - Makalu.

Wojciech Fusek: Czy czujesz się dobrem narodowym?

Kinga Baranowska: - Chcesz powiedzieć, że powinnam czuć taką presję, że ciągnę wózek pełen legendy? Chyba nie chciałabym czuć, że coś muszę. Ale oczywiście jestem dumna, że mogę nieść w plecaku flagę i rozwinąć ją na szczycie. Jestem wzruszona, gdy z biało-czerwoną robię zdjęcie na wierzchołku. Każdy sportowiec czuje się fantastycznie, jak może stanąć na podium, usłyszeć brawa. My nie mamy takiej możliwości, dlatego gdy patrzę na olimpijczyków, kiedy grają im hymn, to mi się łezka w oku kręci. Ja coś takiego przeżywam na szczycie. Najczęściej nie ma tam dużo czasu, by się cieszyć sukcesem, trzeba myśleć o zejściu.

Jednak i ty zajmujesz się sportem, który ma w Polsce swoją legendę. Jesteś w mediach. Czy tego chcesz, czy nie, stałaś się celebrytką, takim Małyszem himalaizmu...

- Nie, stanowczo przesadzasz, nie można wspinaczki w górach najwyższych porównać do sportów transmitowanych przez TV, to nie ta półka. Ale przyznaję, że dostaje maile, to bardzo miłe. Jakiś maratończyk do mnie napisał, że miał kryzys na 30. kilometrze i dobiegł, bo pomyślał o wysiłku, jaki wkładam, by wejść, i to mu pomogło przełamać słabość. To jest budujące, że można komuś przekazać pozytywną energię. Generalnie jednak wspinanie nie może być pod publikę, dla kogoś. To musi być czysta przyjemność. Powyżej ośmiu tysięcy metrów nie ma kamer TV, nie ma dopingu kibiców, ani trenera. Droga długa, wysiłek często wielodniowy. Trzeba mieć wewnętrzną motywację. Trzeba z tego czerpać radość. Bez tego nikt nie da rady.

Dotknęłaś tego, co najważniejsze. Czy tylko dla tej przyjemności chodzisz w góry?

- Było kilka etapów w moim życiu. Gdy miałam dwadzieścia kilka lat, to było wyzwanie. Sama sobie stawiałam cel i zrealizowanie tego dawało mi satysfakcję i siłę do życia. Jednak po wielokrotnym wejściu powyżej ośmiu tysięcy metrów można już sobie udowodnić wszystko sto razy. Oswoiłam góry, trochę się ich nauczyłam i teraz to jest przyjemność. Pytałam się sama siebie, po co chodzę w góry. I stwierdziłam, że daje to ogromne poczucie szczęścia, często czuję je dopiero po wyprawie, ale tego szczęścia jest tak dużo, że trudno z tego zrezygnować.

Gdy się patrzy na twoją drogę w góry, widać niezwykły postęp. Atakujesz coraz trudniejsze szczyty, czyli może jednak nie tylko szczęścia szukasz, ale i sportowych wyzwań. Nie miałaś dużego doświadczenia skałkowego, czy w Himalajach znalazłaś współzawodnictwo?

- Jeśli pytasz o aspekt ściśle sportowy, to podstawy mam w miarę przyzwoite - wspinanie w skałach i Tatrach. Faktem jest jednak, że szybko trafiłam w góry najwyższe i tam się odnalazłam. Zobaczyłam, że łatwo się aklimatyzuję i dobrze czuję nawet na dużej wysokości. Nie jestem tam chora non stop, nie mam bólu głowy. Nie wszyscy tak łagodnie znoszą wysokość. Po moim pierwszym ośmiotysięczniku pomyślałam, że muszę iść drogą taką, by te góry były stopniowo - oczywiście w odniesieniu do moich możliwości - coraz trudniejsze. Chodziło o to bym się rozwijała. Pod tym kątem wybieram kolejne cele. Dlatego też nie byłam jeszcze na Evereście i wiem, że chcę, by był na końcu.

To w czym trudniejszy jest kolejny szczyt od poprzednich?

- Makalu jest wysokim ośmiotysięcznikiem. Aby wspinać się na wysokie ośmiotysięczniki bez tlenu, trzeba być szybkim szczególnie powyżej 8 tys. metrów. Poza tym stawiamy sobie z moim partnerem dodatkowe zadanie, by choć kawałkami wspinać się trudną drogą Jurka Kukuczki. Jak nam dobrze pójdzie, to jeszcze w tym roku chcemy wrócić pod K2. To będzie kolejny krok w himalajskim rozwoju.

Wyprawa to wezwanie dla organizmu, ale też wielkie przedsięwzięcie logistyczne. Jakie więc talenty trzeba mieć, by zdobywać ośmiotysięczniki?

- Mam wrażenie, że nie mam żadnych talentów. Ale sama przyznałam, że dobrze czuję się na wysokości. Moi koledzy mówią, że jestem jedyną osobą ze środowiska wspinaczkowego, która potrafi sobie zorganizować świat tak, by żyć ze wspinania. Może to prawda, choć ja często nie jestem zadowolona z tego, jak sobie to życie organizuję, ile to wymaga wysiłku.

Cykl przygotowań jest prosty. Gdy wracam z wyprawy, daję sobie miesiąc na regenerację. Zresztą często nie mam czasu na trening, bo dopada mnie codzienność, księgowa, urząd podatkowy, niezapłacone rachunki. W Polsce trudno jest prowadzić firmę, jeśli wyrusza się na dwa miesiące i to w miejsca, gdzie o łącza internetowe czy zasięg komórki jest trudno lub jest to niezwykle kosztowne. Dlatego zaraz po powrocie przytłacza mnie codzienność.

Ale po miesiącu wracam do treningu. Wyznaczam nowy cel. Zimą przygotowuję się do wspinania. Biegam, jeżdżę na rowerze, chodzę na ściankę i staram się dużo wspinać w Tatrach. Zimowe warunki w naszych niewysokich górach to świetny trening przed Himalajami.

A jeśli chodzi o logistykę, to najważniejsze jest rozeznanie się, jak pod planowaną do szturmu górę można w ogóle się dostać. Np. dotarcie karawany pod Kanczendzongę zabiera dwa tygodnie. Góra leży w Sikkimie przy granicy z Indiami. Trudno tam dojechać czy dolecieć. Oczywiście można wziąć helikopter, ale to bardzo drogie i nie ma się czasu na aklimatyzację. Trzeba też rozeznać się, kto ze świata w danym roku jedzie pod tę górę, Teraz to nie jest trudne, internet pozwala nam szybko zdobyć informacje i się zorganizować. Samemu pod niektórymi górami byłoby trudno działać, a tak przed wyjazdem wiadomo, kogo tam można spotkać. Dzięki internetowi łatwiej też uzyskać pozwolenia. Skan paszportu, pismo i agencja załatwi resztę. Nie ma co ukrywać, najwięcej czasu zajmuje mi zorganizowanie gotówki, by zapłacić za pozwolenia, bilety lotnicze, za zorganizowanie karawany, dotarcie do bazy.

Czy Polska i w tej dziedzinie dogania świat, czy nadal trudno u nas znaleźć sponsora, a świadomość marketingowa firm sprowadza się do prezesa szaleńca, który z miłości do gór wysupła grosz? Czy też biznesmeni rozumieją, że na pokazaniu się obok Kingi Baranowskiej można zyskać?

- Powoli marketing sportowy zmienia się. Ale w porównaniu z Europą, raczkujemy. Dziesięć lat temu, składając wniosek o sponsoring, musiałam długo tłumaczyć, co robię i jakie mogą być korzyści. Fakt, byłam dużo młodsza, i wielu menedżerów nie mogło uwierzyć, że chcę wejść na ośmiotysięcznik. Teraz jest mi łatwiej, mam swój dorobek, nie muszę już tłumaczyć, kim jestem. Generalnie staram się mieć długoterminowe kontakty marketingowe. Od lat pracuję z firmą outdorową Alpinus. Teraz wspiera mnie też Plus, który daje łączność, między innymi dzięki nim mogę słać na sport.pl dużo informacji. Jestem w kadrze alpinizmu, więc z Polskiego Związku Alpinizmu też mam wsparcie. Do tego Citroen i pomniejsze firmy.

Góry to miejsce mistyczne, wyjątkowe. Czy spotykasz tam wyjątkowych ludzi? Czy może ten świat też się zmienił i teraz są to głównie sportowcy nastawieni na wyczyn, ludzie o pojemnych płucach, silnych mięśniach?

- To zależy, z kim chcesz przebywać. Na moje szczęście nie bywam w miejscach, gdzie jest dużo komercyjnych wypraw. Dlatego spotykam ludzi, dla których góry są pasją. Taka jest na przykład Gerlinde Kaltenbrunner (39-letnia Austriaczka, zdobywczyni 12 ośmiotysięczników). To czysta przyjemność siedzieć z takimi ludźmi, którzy czują góry. Pod Makalu są właśnie tacy z wielkim doświadczeniem. Nie musimy nawet ze sobą gadać, możemy być innego wyznania, innej narodowości, innego koloru skóry, ale rozumiemy się, bo kochamy to samo.

Kinga Baranowska na ośmiotysięcznikach

2003 - 8201 m - Cho Oyu

2006 - 8041 m - Broad Peak

2007 - 8125 m - Nanga Parbat

2008 - 8167 m - Dhalagiri

2008 - 8156 m - Manaslu

2009 - 8598 m - Kanczendzonga

2010 - 8091 m - Annapurna

2011 - 8481 m - Makalu?

Więcej na temat wyprawy na stronie off.sport.pl

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.