Liga Mistrzów. Barcelona bez granic

Jeśli trzymać się perspektywy kosmicznej, odpowiadającej klasie Barcy, to jej panowanie rozszerza się jak wszechświat. Po każde trofeum wraca potężniejsza. Gdy teraz przyleciała po Puchar Europy, wielki Manchester United zmalał do pyłku

Nawygrywali się już tyle, że nawet w ekstazie się nie zatracają. Po ostatnim gwizdku sobotniego finału nie pozwolili sobie natychmiast na dziki, niekontrolowany spazm. Jakby wiedzieli, że te ulotne chwile warto przeżywać świadomie, z arystokratyczną powściągliwością wielokrotnych mistrzów. Delektować się.

Kontrolowali przebieg ceremonii w każdym szczególe, uhonorowali wszystkich. Josep Guardiola - zaczął karierę trenera przed trzema laty, uzbierał już 10 tytułów! - wpuścił na ostatnie minuty gry Carlesa Puyola, schorowanego od miesięcy przywódcę drużyny, ożywianego tylko na pojedyncze mecze. Ten ostatni oddał potem kapitańską opaskę i pozwolił unieść puchar Éricowi Abidalowi, któremu w marcu lekarze wycinali guz z wątroby. Sensacją było już to, że na finał Ligi Mistrzów wyzdrowiał.

Wcześniej zwycięzcy przejęli totalną kontrolę nad boiskiem. Znów. Elita absolwentów La Masii, najbardziej renomowanego futbolowego uniwersytetu, zwycięża w dwóch wcieleniach. Barcelońskim - tam grupę Hiszpanów wspiera geniusz Leo Messiego. I reprezentacyjnym - tam barcelończycy wspomagani są zamiast Messim gwiazdami Realu Madryt. Kolekcję łupów wzbogacają bez wytchnienia, drwiąc z fundamentalnych reguł fizjologii, wedle których współczesnego tempa rozgrywek na dłuższym dystansie nie zniesie żaden organizm. Ani fizycznie, ani mentalnie. W 2008 r. zostali mistrzami Europy. W 2009 wygrali Ligę Mistrzów. W 2010 zostali mistrzami świata. W 2011 znów wygrali Ligę Mistrzów.

Równocześnie przyjmowali tytuły pomniejsze, o ile oczywiście tytuł mistrzów Hiszpanii - odnawiany w 2009, 2010 i 2011 r. - wolno uznać za pomniejszy. I nawet jeśli zapomnimy o całej reszcie zaszczytów (a listę zasług można by ciągnąć akapitami), wyrastają przed nami miniaturowi giganci, którzy w nowożytnym futbolu przesłonili wszystkich. Dotąd o arcydziele wszech czasów mówiono w uznaniu dla ich stylu gry - innowacyjnego, niepodrabialnego, uwodzicielsko wyrafinowanego. Niebawem do wyobraźni przemówi ciężar wyników.

Manchester rozgnieciony

Jeśli ustawianie Barcelony między legendami z przeszłości kwestionowano, to głównie dlatego, że nie zdołała obronić Pucharu Europy. Słabiutko, skoro Real Madryt, Ajax Amsterdam i Bayern Monachium zdobywały go seryjnie, skoro sezon po sezonie utrzymać umiały go Benfica Lizbona, Inter Mediolan, Liverpool, Milan, nawet prowincjonalny w szlacheckim gronie Nottingham Forest.

Po sobotniej demonstracji siły stało się jasne, że dalsze umniejszanie osiągnięć Katalończyków byłoby fałszowaniem rzeczywistości statystyką - ulubionym fetyszem nowoczesnego, opanowanego przez nadmierne moce obliczeniowe, sportu. Wirtuozi z La Masii słabość okazali ledwie raz, w wyjazdowym półfinale ubiegłorocznej Ligi Mistrzów. Do Mediolanu podróżowali autokarem uziemieni przez wulkaniczny pył z Islandii, a na San Siro zderzyli się z maszynerią perfekcyjnie zaprogramowaną przez José Mourinho - jedynego wroga zdolnego im się dziś przeciwstawić. Tamta wpadka spowodowała, że w bieżącym sezonie nie parli po trzeci triumf z rzędu.

Dla zwycięskiego wówczas Interu niespodziewany sukces okazał się anomalią - po rejteradzie trenera Mourinho mediolańska forteca zmalała do szałasu przewracanego przez byle podmuch. Barcelona wróciła potężniejsza.

Tak potężna, że Manchester - podrażniony, doświadczony finałową porażką sprzed dwóch lat - znów wytrwał w ataku niespełna kwadrans. Tak potężna, że zezwoliła Manchesterowi oddać ledwie jeden celny strzał, co od roku 2007 nie zdarza mu się w starciach z żadnym innym rywalem. Że manchesterską bramkę, dotychczas chronioną najszczelniej w całej Lidze Mistrzów, zdobyła aż trzykrotnie, a gdyby dołożyła jeszcze trochę precyzji, mogłaby ustrzelić najwyższy finałowy triumf w historii. Że 38-letni Ryan Giggs nagle wydał się bardzo stary, a Michael Carrick jeszcze bardziej nieruchawy niż zwykle.

Oni też wychudli z dnia na dzień. Walijczykowi wystarczało żywotności, by w ćwierćfinale zdemontować defensywę Chelsea, z truchtającym Anglikiem drużyna dobrnęła po mistrzostwo ligi angielskiej, ponoć najbardziej wymagającej na kontynencie. Dopiero Barcelona odebrała im sportową godność - fachowcy, którzy dostrzegali ich klasę, teraz widzą w nich błaganie o transfery.

A Patrice Evra, sławny jako czołowy lewy obrońca na planecie, któremu pewnie do teraz mienią się w oczach rozmnożeni, wirujący wokół niego Dani Alves, David Villa i Pedro Rodriguez?

To nie marność bohaterów Manchesteru, to nieskończoność superbohaterów Barcelony. Tej wiosny w Lidze Mistrzów jej zwycięzcy nie dostali przeciwników słabych, lecz najsilniejszych dostępnych. Przedryblowali Arsenal, Real Madryt, Manchester United. Niczego więcej klubowy futbol nie oferuje. A przecież w kraju rzuciła im się do gardeł - i naskoczyła wściekle na ścięgna Achillesa - madrycka konkurencja niebezpieczniejsza niż kiedykolwiek, bo dowodzona przez bezwzględnego prześladowcę Mourinho.

Messi osamotniony

Tego ostatniego przebieg sobotniego wieczoru mógł utwierdzić w przeświadczeniu, że nie sposób Katalończyków zatrzymać, jeśli wcześniej nie zaakceptujesz swojej niższości. Potem, już na murawie, musisz zrezygnować ze swoich przyzwyczajeń i cofnąć się pod własne pole karne, ponad wszystko postawić na skupioną ostrożność, niekiedy uciekać się do brudnych chwytów, rozrywać grę na chaotyczny ciąg epizodów, by odebrać jej płynność. A i wtedy przyda się jeszcze uśmiech losu.

Zwłaszcza że Barcelona nadal swój styl rozwija. Szuka jego granic, bada, jak daleko może się posunąć w bezlitosnym odbieraniu rywalom kontaktu z piłką - sama z sezonu na sezon, co pokazują oficjalne statystyki, utrzymuje się przy niej coraz dłużej. Wyzwania znajduje w samej sobie, jak wielokrotny rekordzista w sporcie indywidualnym, który uciekł wszystkim i już samotnie sprawdza, gdzie leży kres ludzkich możliwości.

Leo Messi też konkurencję stracił z oczu. Ściga się z duchami przeszłości - Pelem, Maradoną, di Stefano, Cruyffem, Platinim, Zidane'em. I też przekracza samego siebie - bieżący sezon kończy z 53 golami w 55 meczach i trzecim z rzędu tytułem króla strzelców Ligi Mistrzów, a ponadto zapewne z trzecią z rzędu nagrodą dla najlepszego futbolisty globu. Ale to również zaledwie statystyczne fetysze. Jeśli już Argentyńczyka unieśmiertelniamy, to uniesieni jego czarami, od których kamienieją boiskowi przeciwnicy.

Oni kamienieją, my zastanawiamy się, czy Barcelona panuje dzięki fenomenalnemu pokoleniu graczy, czy dzięki odkryciu kamienia filozoficznego futbolu, który pozwoli jej utrzymać władzę - choć może nie absolutną - po ich odejściu.

Zastanawiamy się oczywiście bez pośpiechu, czasu zostało sporo. O wszechświecie też wiadomo, że kiedyś zacznie się kurczyć. Ale przecież nie jutro ani pojutrze.

Podyskutuj o artykule na blogu Rafała Steca

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.