AC Milan u stóp dzidziusiów

Sztukę życia Włosi opanowali w stopniu budzącym zazdrość innych nacji, zatem nic dziwnego, że potrzebę wypowiedzenia się w tej doniosłej kwestii poczuł swego czasu również Antonio Cassano. W autobiografii ujawnił, że futbolowi nigdy się nie poświęcał - ani na boisku, ani poza nim, ani fizycznie, ani mentalnie - w 100 procentach. "Dawałem z siebie najwyżej 50 proc. I z co tego? Dzięki talentowi żyję jak król" - napisał. Wyznanie musiał poprzedzić głęboki, niedostępny zwykłym śmiertelnikom namysł i dotarcie do prawdy o tym, co na ziemskim padole ważne, a co najważniejsze, bo przeciętny piłkarz, nawet gdy kombinuje podobnie, raczej się ze swoimi refleksjami publicznie nie dzieli. Po co narażać się na zarzut braku ambicji? A może wręcz ryzykować całkowitą utratę szacunku, skoro sportowcowi łatwiej przebaczyć mierne umiejętności niż niewystarczające zaangażowanie w walkę?

Nie tylko dzięki bezceremonialnej szczerości uchodzi Cassano za enfant terrible włoskiego futbolu, choć powinien raczej uchodzić - jeśli mnie również, pomimo braku talentu, wolno być całkiem szczerym - zwyczajnie za rozwydrzonego gówniarza, który ma pewien naturalny dar, ale jako typ skażony gówniarstwem przewlekle, wraz z upływem lat wcale z gówniarstwa niewyrastający, nie nadaje się do uprawiania futbolu w drużynie mierzącej w najwyższe międzynarodowe cele. On przecież nawet nie zdaje sobie sprawy, że przeputał swoją karierę. I gdyby mógł zagrać w środowym meczu z Tottenhamem, do zwycięstwa Milanu pewnie by nie poprowadził. Faza pucharowa Ligi Mistrzów wymaga od uczestników zaangażowania minimum 100-procentowego.

Nie popchnął Milanu do triumfu również Zlatan Ibrahimović. Też fenomenalnie uzdolniony, również aż nadto świadomy swej wielkości (dostrzegający w sobie nawet najwybitniejszego gracza na planecie) i również niezdolny do zapierających dech akrobacji międzynarodowych. Nie ocalił wreszcie Milanu Robinho, o którym pisać mi się nie chce, bo musiałbym napisać z grubsza to samo, co napisałem o jego mentalnych braciach z San Siro.

Każdy z wymienionych czuje się pępkiem wszechświata, każdy nabrał perfekcyjnej biegłości w operowaniu piłką, gdyby więc o sukcesie na boisku decydowała wyłącznie techniczna sprawność, mediolański klub skompletowałby atak marzeń, zdolny rzucić wyzwanie - zwłaszcza przy wsparciu czwartego wirtuoza Alexandre Pato - atakowi barcelońskiemu, obecnie niedoścignionemu.

Bramka Tottenhamu pozostała jednak przez 180 minut nietknięta, a kiedy czas nieuchronnie się kończył, kiedy piłkarzy gości zaczynało przygniatać bolesne przeczucie klęski, na ostatni zryw stać było tylko niespełna 35-letniego Clarence'a Seedorfa. Atletę w wieku schyłkowym, udekorowanego ligomistrzowymi triumfami w barwach Ajaksu Amsterdam, Realu Madryt i Milanu. Przewędrował ten fenomenalny piłkarz przez kilka legendarnych firm, przygodę z niemal każdą uczcił europejskim tytułem (nikt inny nie osiągnął tego z trzema różnymi klubami), jeśli w Londynie ktoś miał całe mnóstwo powodów, by wyszeptać sobie w duchu "już mi się nie chce wypruwać flaków", to miał je właśnie Seedorf. Ale to jest prawdziwy mistrz, który do dziś nie uświadomił sobie, że niezależnie od wyniku nadal będzie mógł - dzięki talentowi - "żyć jak król". Po meczu płakał.

On powoli wycofuje się w cień, wraz z nim będą wycofywać się inni mediolańscy bohaterowie wielu kampanii - coraz rzadziej zdrowy Andrea Pirlo, tracący kontrolę nad sobą i przez to zdyskwalifikowany na kilka kolejek Ligi Mistrzów Gennaro Gattuso oraz kapitan Massimo Ambrosini. Wojownicy przez blisko dekadę tworzący stalową oś drużyny, która trzykrotnie przebijała się do finału Ligi Mistrzów i tylko jeden z nich, w okolicznościach do dziś nieodgadnionych, przegrała. W obecnym stuleciu żaden inny klub tyle razy w najważniejszym klubowym finale nie wystąpił.

30-letni Ibrahimović, 29-letni Cassano i 27-letni Robinho, choć swoje już po boiskach przebiegli, do batalii o Puchar Europy nie dobiegli nigdy. Wspomnienie ich karier uświadamia, że Milan, pomimo nadpobudliwej aktywności transferowej, przemian dających nadzieję na odzyskanie utraconej chwały międzynarodowej nawet nie rozpoczął. W lidze włoskiej nowi bohaterowie, owszem, rządzą, co wystarcza, by uznać bieżący sezon za nadspodziewanie udany - wypadało się spodziewać niebagatelnych kłopotów, jeśli na dystansie kilku miesięcy do szatni wpuszcza się nowego, niedoświadczonego dowódcę (trener Allegri), a także nowiutką jedenastkę. Nowiutką jedenastkę w sensie ścisłym, bo Milan zwerbował bramkarza (Amelia), bocznych obrońców (Papastathopoulos, Didac Vila), stoperów (Legrottaglie, Yepes), tercet pomocników (Boateng, van Bommel, Emanuelson) oraz tercet atakujących (Robinho, Ibrahimović, Cassano). I wszystkich upchnął w seniorskiej kadrze, w której coraz znaczniejsze pozycje zajmują młodzieńcy wypromowani z juniorów (Merkel i Strasser).

W pełnej podupadłych potęg Serie A mediolańczycy dokazują, ile dusza zapragnie, ale w skali europejskiej nie tyle się do sukcesu zbliżają, co od niego oddalają. Jak bowiem Milanowi z wczoraj, podtrzymywanemu przez zgraję trzydziestoparolatków, wypominano stetryczałą dojrzałość, tak Milan z dzisiaj powierza przyszłość grupce skandalicznie niedojrzałej. Nie w sensie metrykalnym, lecz mentalnym. Przedstawieni na wstępie nowi idole z San Siro to mentalne dzidziusie, egocentryczni soliści niezachwianie przeświadczeni o swojej wyjątkowości, którzy nigdy nawet nie zasugerowali, że są w stanie podołać największym sportowym wyzwaniom i porwać drużynę cierpiącą w starciu o najwyższą stawkę. Czują się najważniejsi, lecz w trudnych chwilach nie umieją być najważniejsi, wtedy znikają. Dom spokojnej starości, jak zgryźliwie nazywano Milan, zmienia się w dom dla trudnej, wyrośniętej młodzieży. Utalentowanej, lecz niezdolnej stawić czoła rzeczywistości, gdy rzeczywistość boli. Największy paradoks środowego wieczoru - włoscy komentatorzy wzdychali, że gościom zabrakło Filippo Inzaghiego. Tęsknili do 37-letniego napastnika mimo nieprawdopodobnego bogactwa w napadzie, bo to również typ, dla którego być królem życia, znaczy być królem pola karnego. Strzelił milion goli, a pożąda kolejnych, jakby nie strzelił żadnego.

Politykę personalną Milanu ma uzasadniać przede wszystkim jego kondycja finansowa. Zubożałe szefostwo nie wyobraża sobie jutra bez blichtru gwiazd, więc chwyta każde sławne nazwisko, które konkurencja rzuca na rynek po okazyjnej cenie. Nawet jeśli wie, że okazyjnej ceny nie dyktuje wspaniałomyślność sprzedającego, lecz wykryty w oferowanym towarze feler. Podstawia Allegriemu upolowane łupy, a trener niech główkuje, jak je poukładać, żeby całość trzymała się kupy.

Alternatywa rzecz jasna istnieje. W sobotnie popołudnie zaprezentował ją Arsenalowi - też grupie niedojrzałej, choć zupełnie inaczej niż Milan - Alex Ferguson, również ostatnio żyjący skromniej, przyduszony odchudzonym budżetem transferowym. Na mecz w Pucharze Anglii wypuścił siedmiu obrońców i szokująco eksperymentalną drugą linię - złożoną z przesuniętych z defensywy brazylijskich bliźniaków Fabia i Rafaela, także przywiązanego raczej do defensywy Johna O'Shea oraz zazwyczaj nieobecnego w grach o wielką stawkę Darrona Gibsona. A jednak ten z trudem klejony twór zwyciężył.

Zwyciężył, bo Manchester United to w kontynentalnej czołówce zespół najdojrzalszy. Na harówkę dla Fergusona zasługują tylko piłkarze, którzy znają swoje ograniczenia, w ważnych chwilach grają lepiej, niż potrafią, rozumieją, że żaden nie wyrasta ponad grupę. Na większość z nich szefowie Milanu ani by nie spojrzeli. Tak jak Ferguson nigdy nie spojrzałby na Ibrahimovicia, Robinho czy Cassano. Za słabe noszą głowy. Po porażce z Tottenhamem na pewno nie płakali.

Podyskutuj o felietonie na blogu Rafała Steca

Więcej o:
Copyright © Agora SA