Messi, Złota Piłka i ogólne pomieszanie pojęć

Tajności głosowania nie ma, organizatorzy upubliczniają preferencje wszystkich uczestników plebiscytu - selekcjonerów, kapitanów reprezentacji i dziennikarzy - dlatego możemy do woli zabawiać się odgadywaniem, jakimi motywami kierowali się przyznający Złotą Piłkę.

Czy Belg Thomas Vermaelen uznał za najlepszego gracza roku Cesca Fabregasa dlatego, że futbolem interesuje się średnio, meczów generalnie nie ogląda i wybrał tego, który wyróżnia się wśród oglądanych na co dzień, czyli kumpla z Arsenalu? Czy Franciszek Smuda wskazał Samuela Eto'o, bo wypadało odwdzięczyć się za koszulkę podarowaną przezeń po sparingu z Kamerunem? Czy egzotyczni piłkarze i trenerzy głosowali na Asamoaha Gyana, bo akurat przeoczyli mundialowy ćwierćfinał i umknęło im, że napastnik z Ghany spudłował z najważniejszego rzutu karnego w dziejach afrykańskiego futbolu? Dlaczego tajlandzki trener (Bryan Robson) i tajlandzki kapitan (Nattaporn Phanrit) wybrali tak identycznie, jak dziwacznie, wpychając na podium Miroslava Klosego?

My się bawimy, gdzie indziej nastał czas rytualnego oburzania się, że wygrał Leo Messi, czyli nie ten, który powinien. Madrycka "Marca" za plebiscytową hańbę obwinia Seppa Blattera, nad szefem FIFA znęca się też, choć nie wprost, "La Gazzetta dello Sport".

Obwinianie Blattera to odruch naturalny, świadczący najczęściej o dobrej kondycji intelektualnej i psychicznej obwiniającego, ale tym razem mocy sprawczej Szwajcar nie miał. Pretensje można było - nawet trzeba było - mieć do ekspertów, którzy na szerokiej liście 23 nominowanych do nagrody nie zmieścili Diega Milito. To jedyny skandal w tej edycji, przeciw rozstrzygnięciom późniejszym buntować się wypada o tyle ostrożnie, że nie istnieją nie tylko kryteria, według których powinniśmy wynagradzać indywidualne popisy w sporcie zespołowym, nie istnieje nawet gremium, które mogłoby je spróbować ustalić. Złotej Piłki nie wręcza obradujące wspólnie jury, przyznaje się ją po zsumowaniu punktów napływających ze wszystkich stron świata. Głosuje i reprezentant Wysp Dziewiczych Andy Davis (poza Premier League prawdopodobnie świata nie widzi, postawił na Drogbę), i wybitny bramkarz Gianluigi Buffon. I trener leżącego na dnie rankingu FIFA Montserratu, i selekcjonerzy powszechnie szanowani. Ba, są nawet jurorzy niezidentyfikowani, opisani jako "Kapitan drużyny narodowej Komorów" albo "Kapitan drużyny narodowej Gwinei Równikowej". Nie wiadomo też, dlaczego nie głosowali za to kapitanowie Argentyny, Danii, Chile i kilkudziesięciu innych.

Jurorzy się ze sobą nie kontaktują, łączy ich tyle, że prawdopodobnie wszyscy nie wiedzą, wedle jakich kryteriów oceniać. Głosują, jak czują. Jeśli zaglądają do gablot z trofeami drużynowymi, uciekają od własnej bezradności. Nikt nie skonstruował urządzenia, które precyzyjnie odmierzałoby wpływ jednostki na wynik meczu, większość argumentów da się obalić lub podważyć. I żadnych nie absolutyzujemy. Czy ktoś protestował w 2004 roku, gdy bohater sensacyjnych mistrzów Europy z Grecji Theodoros Zagorakis zajął w rankingu "FF" zaledwie piąte miejsce, zebrawszy marne 5 proc. głosów, a nagrodę wziął Szewczenko, który nie zdobył wtedy żadnego międzynarodowego trofeum? Czy uzależnianie wszystkiego od wyników MŚ w erze podupadającej piłki reprezentacyjnej ma sens? A faworyzowanie Xaviego podparte przeświadczeniem, że "należy mu się" za całokształt twórczości?

W tym roku zezłoszczeni na uhonorowanie Messiego - przecież nieudacznik "niczego nie wygrał", Argentyna poległa na mundialu, a Barcelona w półfinale LM - nie mogą sobie nawet popluć na wredne, manipulujące opinią publiczną media, które wraz z cyklistami odpowiadają za większość nieszczęść ludzkości. Gdyby bowiem zliczyć jedynie głosy dziennikarzy, wygrałby Wesley Sneijder. Argentyńczyka wnieśli na piedestał piłkarze - wyłącznie rywale! - oraz trenerzy.

Sam umiem zaakceptować nawet założenie, które przyjął, jak podejrzewam, hiszpański trener Vicente del Bosque. Skoro za Messim ustawił C. Ronaldo, to pewnie odzwierciedlił to, co wszyscy widzimy - to oni biją się o tytuł najbardziej spektakularnych solistów na świecie, niezależnie od finałowych rozstrzygnięć na mundialu i w Lidze Mistrzów. Zwycięzcy turniejów już trofea odebrali. Drużynowe.

Gdybym oddawał swój głos, wpadłbym w tarapaty bez wyjścia. Co do czołowej trójki nie mam grubszych wątpliwości, układam według alfabetu - w 2010 roku rządzili Messi (jak dopadał piłki, to miękły kolana przeciwników i moje), Sneijder (jako jedyny był bohaterem najważniejszych wieczorów w LM i na MŚ) oraz Xavi (truchtający emblemat całej epoki, dyryguje orkiestrami barcelońską i hiszpańską). Kogo ustawić na czele, nie mam pojęcia.

W werdykcie jurorów uwiera mnie wepchnięcie do ścisłego finału Iniesty, którego, nawiasem mówiąc, wielbię za subtelność w prowadzeniu piłki. Jego drugie miejsce utwierdza mnie w podejrzeniu, że odruchowe premiowanie zwycięzców mundialu - który argumentem jest oczywiście mocnym - to wcale nie zacna, godna pielęgnowania tradycja, lecz ucieczka w pojęciowe schematy, które zwalniają z intensywniejszego namysłu.

Podyskutuj o felietonie na blogu Rafała Steca

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.