Ale kino przed Euro 2012

Po ostatnich zapewnieniach Franciszka Smudy, że kadrę ostatecznie wyczyścił, liczę, iż wokółreprezentacyjna atmosfera wreszcie nie będzie mi się kojarzyła z szarpaniną gołych bab tarzających się w kisielu. W kisielu cuchnącym rzecz jasna wódą i rynsztokiem... Felieton Rafała Steca do ?Gazety Sport.pl?.

Zanim zdradzę, co kibice zobaczą na dużym ekranie przed naszą futbolową imprezą wszech czasów, wyznam nieśmiało, że nieubłaganie zbliżającego się sparingu reprezentacji Polski wypatruję z nadzieją. Wynik interesuje mnie średnio, wszak to tylko towarzyska wprawka, a nasi kopacze przestali być sportowcami, od których czegokolwiek wymagamy. Wydarzeń związanych z przylotem graczy Wybrzeża Kości Słoniowej oczekuję niecierpliwie z innego powodu - otóż po ostatnich zapewnieniach Franciszka Smudy, że kadrę ostatecznie wyczyścił, liczę, iż wokółreprezentacyjna atmosfera wreszcie nie będzie mi się kojarzyła z szarpaniną gołych bab tarzających się w kisielu. W kisielu cuchnącym rzecz jasna wódą i rynsztokiem, ku euforii gawiedzi żądającej mocnych wrażeń i chcącej, by piłka kopana na poziomie narodowym była wyzwaniem dla nieustraszonych komandosów, co to umieją i wypić, i mięchem rzucić.

Z przedostatniego zgrupowania zapamiętaliśmy przede wszystkim, że nie zdołano ustalić, ile wody ognistej skonsumowali usunięci z kadry piłkarze Peszko oraz Iwański. Cały naród deliberował, czy trener słusznie wywołał raban, skoro konsumpcja nastąpiła po, a nie przed meczem. Dziennikarze najlepiej poinformowani rzucali straszliwe oskarżenie, że pili wszyscy, a Smuda złośliwie dobrał sobie pojedyncze ofiary. Dziennikarze z detektywistyczną żyłką próbowali zainicjować szokujący zwrot akcji, zadając głośno pytanie, w jakim celu po hotelowych korytarzach o czwartej nad ranem pielgrzymował asystent selekcjonera Jacek Zieliński, który przestępców osobiście przyskrzynił. Wątpliwości nasuwało się mnóstwo, aferę chłonęliśmy tym łapczywiej, że zwalniała nas z zadręczania się kolejnymi meczami bez zwycięstwa.

Minął miesiąc, nasza piłkarska elita zleciała się na kolejne zgrupowanie. Znów umknęły mi wspomnienia z boiska, wyparła je męska deklaracja Smudy, który ujawnił w wywiadzie dla "Polski", iż "nie jest miękkim ch... robiony". Wyznanie poznawczo bezcenne, acz nieco dezorientujące. Ilekroć bowiem sam rozmawiam z selekcjonerem, wulgaryzmów unika, a jeśli nawet mu się jeden wyrwie, nie spisuję go, bo czujna rzeczniczka PZPN skrupulatnie wywiady autoryzuje. Nadwrażliwy zresztą nie jestem, tzw. wyrazów brzydkich wcale się nie brzydzę - oczywiście w sytuacjach prywatnych, przy zwierzchniku drużyny narodowej z szacunku dla funkcji bym się nie ośmielił. Tutaj jednak walił po uszach nie wulgaryzm sam w sobie, lecz prostactwo całego sformułowania.

Oburzył się Artur Boruc. Sławny "Holy Goalie", po naszemu "święty bramkarz", za język niegodny selekcjonera potępia Smudę w wywiadzie, w którym sam z upodobaniem topi publikę w werbalnym ścieku. I to nie czytelników, lecz widzów. Pluje do mikrofonu z pełną świadomością, że nikt bluzgu nie wygładzi i cudu na miarę galilejską nie dokona - przeistoczenia chama w arbitra elegancji nie będzie.

Boruc się zapienił, bo usłyszał, że zdaniem trenera to on zachowuje się w sposób haniebny dla reprezentanta kraju. I że z kadry wyleci - po raz drugi w oparach alkoholowych, po raz pierwszy wraz z zasłużonym kadrowiczem Michałem Żewłakowem, ponoć również przynoszącym nam wstyd w wielkim świecie. Publiczna dyskusja znów była pasjonująca. Jeszcze raz uniknęliśmy ględzenia o futbolu, jeszcze raz żonglowaliśmy flaszkami - czy raczej flaszeczkami, bo w samolotach, gdzie spożycie nastąpiło, skąpią na litrażu. Kadrowicze wyjaśniali, ile przyjęli, publika debatowała, czy przesadzili, czy jednak mieli prawo do relaksu. Ze strzępków informacji usiłowaliśmy też wywnioskować, czy obaj rzeczywiście, jak twierdzi selekcjoner, nie umieli zachować się z klasą. Niestety, prawdy raczej nie poznamy - każdy uczestnik zdarzenia wydaje się mało wiarygodny w roli rozstrzygającego, co wypada reprezentantowi.

Wysłuchałem już tyrad kibiców, którzy za kloaczny poziom debat o futbolu obwiniają dziennikarzy - obojętnych na reputację zapraszanych gości, pożądających każdego, komu wylewa się z ust szambo. Częściowo musiałem się zgodzić. Też widzę grasującego po ekranach Jana Tomaszewskiego, mentalnego bliźniaka Stefana Niesiołowskiego wśród futbolowych ekspertów - im słabiej merytorycznie przygotowanego, tym bardziej obelżywego w sądach. Też widuję w telewizji Piotra R., oskarżonego w procesie zorganizowanej grupy przestępczej.

Zazwyczaj jednak media tylko odbijają sparszywiałą rzeczywistość. Nie wolno przemilczać decyzji trenera usuwającego z kadry jej kapitana (z setką występów dla kraju!) oraz jedynego piłkarza, który podołał - jak Boruc - wyzwaniu gry na mundialu oraz Euro. Wolno zagadnąć o komentarz Tomasza Hajtę, członka tzw. Klubu Wybitnego Reprezentanta, który wstawia się za balangowiczami, donosząc, że za jego czasów obecny asystent selekcjonera chlał "ordynarniej", bo "czystą gorzałę, i to w jakich ilościach". Dlatego Hajto - wyrafinowany smakosz "whisky i innych dobrych drinków" - swemu koledze prymitywowi odbiera prawo do "ścigania chłopaków za pijaństwo", obwołując je "lizodupstwem".

Język chamieje, obyczaje też, czołowe osobistości naszej piłki ostro pracują nad dalszą degradacją jej wizerunku i wpychaniem samych siebie do rezerwatu dla odpychających troglodytów, którzy zajmują się głównie chlaniem, awanturami o chlanie, ewentualnie rozbawianiem publiki plugawymi bon motami. A ja coraz lepiej rozumiem, dlaczego reżyser Witold Orzechowski planujący przed Euro 2012 premierę futbolowej fabuły pt. "Wielka Gra" z akcją rozgrywającą się przed wojną nie mógłby jej uwspółcześnić.

Jego film - oparty na powieści Aleksandra Rekszy i Mariana Strzeleckiego - opowiada o Polaku, który emigruje do Argentyny, tam zostaje najlepszym bramkarzem świata, wraca do kraju, w Warszawie ratuje upadający klub, odwdzięcza się ludziom, którzy przed laty pomogli jemu. To ma być kino familijne, ciepłe i optymistyczne, dostrzegające w sporcie jego romantyczność, najprostsze czyste wartości, szansę na spełnianie chłopięcych marzeń. Aż nie chce się wyjść z kina.

Spytałem reżysera, dlaczego nie przeniesie historii w nasze czasy. Spytałem naiwnie. Przecież wtedy film straciłby wiarygodność - polskie boiska od lat kojarzą się z toczącą wszystkie klasy rozgrywkowe korupcyjną gangreną, bezczelnością działaczowskich krętaczy oraz nieoficjalnym hymnem stadionów (tym o "jeb... PZPN"), a teraz byli i aktualni bohaterowie reprezentacji z pasją zalewają futbol wódą i bluzgiem. To są ponure klimaty z "Domu złego" i "Wesela" Smarzowskiego, który dławi swoich żałosnych bohaterów wybijającym szambem, a nie pogodny świat ze staroświeckich, wzruszających opowiastek o triumfie fair play dla całej rodziny. Jeśli Orzechowski chce, by przed Euro 2012 piłka kojarzyła się lepiej, musi uciec od okolic zaludnianych przez trenerów, co to "nie są miękkimi ch... robieni".

Dziś mody na subtelności nie ma, zmysły widza atakuje twarde porno. I odbiera mu resztki wrażliwości, ludzie tolerują nawet gangstera dbającego o bezpieczeństwo na trybunach mistrza Polski. A całą speluną zarządza po cichu szef znany niegdyś z wypowiedzi zalatujących rasizmem lub akceptacją łapówek niższej wartości, który ostatnio wystąpienia publiczne ogranicza do minimum. Nad spsieniem obyczajów rąk publicznie nie załamuje, nie wzywa do moralnej odnowy, bo ma mądrych doradców, a ci prezesa PZPN błagają o wykorzystywanie każdej okazji, by pomilczeć. Szkoda, że tylko jego.

Podyskutuj o felietonie na blogu Rafała Steca

Więcej o:
Copyright © Agora SA