Tomasz Czubak: Bardzo szybki strażak

Próbowałem do policji, byli lepsi, nie dostałem się. Nie byłem fanem czerwonych samochodów z drabiną, ale po prostu stwierdziłem, że się tu nadam - mówi najszybszy polski 400-metrowiec Tomasz Czubak

Siedzimy w świetlicy państwowej straży pożarnej, gdzie rekordzista Polski ma służbę. Czekamy na alarm, godzinę, dwie. Sprawdzamy sprzęt ratowniczy, siekiery, przecinaki. Udaję Bridget Jones na słupie do zjeżdżania alarmowego, macham siekierą. Nic się nie dzieje.

Wracamy więc do sportu.

Radosław Leniarski: Pamięta pan fantastyczny półfinał na mistrzostwach świata w Sewilli w 1999 r.? Chyba najszybszy bieg w dziejach?

Tomasz Czubak: - Najszybszy był dwa dni później, w którym Michael Johnson pobił rekord świata. Ale mój był najszybszym półfinałem w historii całej ósemki. Miałem czas 44,62 s, który w większości mistrzostw świata dawałby medal, najczęściej złoty, na przykład na następnych mistrzostwach w Edmonton. Mnie nie dał nawet wejścia do finału - byłem szósty.

Moimi rywalami byli wszyscy najlepsi, trójka późniejszych medalistów. Johnson biegł pierwszy, za nim cięliśmy się ławą w pięciu. Ostatnie 100 m pobiegłem w ponad 12 s! Uciekli mi o 0,3 s.

Chyba jedynym z tych moich rywali, którego nigdy nie złapano na dopingu, był Johnson.

Był czysty? Jak można biegać tak brzydko i jednocześnie tak szybko?

- Nie zgodziłbym się, że biegał brzydko. Moim zdaniem bardzo ładnie, bardzo technicznie, rytmowo. W zwolnionym tempie ułożenie stóp, rąk, ruch kolana, wahadło są idealne. Wysuwał do przodu klatkę piersiową i przez to uważano, że jego styl jest dziwny.

Czy czuliście, że sztafeta amerykańska 4x400 m, która wygrała z wami w Sewilli, była nafaszerowana koksem? Później zabrano jej złote medale.

- Dostaliśmy złoto miesiąc temu podczas uroczystości 90-lecia PZLA, czyli 10 lat po mistrzostwach. Ale nie oszukujmy się. Jakby nie wystartowali ci Amerykanie, lecz inni, też mielibyśmy ogromny problem, by wygrać. W USA jest rzesza 400-metrowców. Nas było czterech, pięciu, a ich 15. Amerykanie są lepsi, po prostu. Więc trochę czuję się mistrzem świata, ale z drugiej strony mam świadomość, że jesteśmy od Amerykanów słabsi.

Sport jest bezwzględny, nie uznaje wymówek. Pamiętam, że zawsze bardziej mnie stresował start w mistrzostwach Polski niż mistrzostwach świata. Po prostu w MP zawsze mógł mnie ktoś pokonać i przez rok byłbym poza grupą. A jak już pojechałem na mistrzostwa świata, to wiedziałem, że nie ma co się denerwować, bo jestem bardzo dobrze przygotowany i wytrzymam wszystko.

Skąd się pan wziął w słupskiej straży pożarnej? Potrzebowali jednego szybkiego?

- Nie byłem ochotnikiem, w ogóle nie byłem fanem czerwonych samochodów z drabiną. Ale po prostu stwierdziłem, że się tu nadam. Sport to przyjemność, a w straży każdy musi być profesjonalistą, żadnych ulg przy pożarze. Próbowałem do policji, byli lepsi, nie dostałem się.

Dość niebezpieczna praca. Potrzeba adrenaliny jak w sporcie?

- Stres w straży polega na tym, że trzeba podołać wydarzeniom, czyli podobnie jak na bieżni. Jesteśmy przygotowani, czyli też podobnie.

Pod Słupskiem wybuchła cysterna z gazem. Można się było stresować, bo mogło nie być całej miejscowości, wszystkich trzeba było ewakuować.

Czasem trzeba lać na siebie wodę przy pożarze, bo jest tak gorąco. Na razie nie mam na sobie żadnych poparzeń.

Jest drabina, trzeba wleźć. Mamy 37-metrową drabinę, która jest wyższa niż jakikolwiek budynek w Słupsku. Mamy skokochron, którego jednak nie można testować, więc pierwsza osoba, która go sprawdzi, to poszkodowany. Ale to przypadek skrajny.

Tak więc bywa niebezpiecznie, ale tylko wtedy, gdy ktoś nie jest przygotowany... Czasem nawet mały pożar nie jest łatwo opanować. A co dopiero mówić, gdy palą się kamienice. Każdy zresztą jest inny, do każdego trzeba podejść inaczej. Ja nie czuję niebezpieczeństwa. Po to się szkolę. Próbuję tak działać, aby ratując ludzi, ich dobytek, nic mi się nie stało. Ludzie pracują tu od 25 lat i żyją.

Bolt i Johnson to porównywalne talenty? Usain pobił rekord Johnsona na 200 m, może pęknie też jego rekord na 400 m?

- Różnica między nimi jest olbrzymia. Koordynacyjnie Bolt jest świetny i ma przewagę wzrostu. Ale nie przeceniałbym warunków fizycznych. Bieganie przede wszystkim nie może przeszkadzać. Zwykle koordynacyjnie niżsi zawodnicy są rzeczywiście lepsi - Tyson Gay, Tim Montgomery, Maurice Greene i cała rzesza wcześniejszych. A jak trafi się wysoki brylant koordynacyjny - jak Bolt lub wcześniej Carl Lewis - to jest nie do pobicia.

Bolt wyprzedza epokę. Po prostu jest w stanie utrzymać długo swoją maksymalną szybkość. Ten diament jest szlifowany przez znakomitego jubilera. Bolt ma bardzo dobrego trenera.

A jak pan szuka Bolta w Słupsku?

- Szukam utalentowanych, którym ruch nie przeszkadza. Potem wszystko zależy od możliwości psychicznych, a dopiero na końcu trzeba myśleć o wynikach. Zgodnie z hasłem: myśl o wynikach, dojdziesz do pieniędzy, bo jak będziesz myślał o pieniądzach, nie dojdziesz do wyników.

Ale młodzieży do biegania jest mało. W Słupsku jest wiele sekcji sportów rozrywkowych. A lekkoatletyka jest piękna, ale niewdzięczna. Sezon krótki, okres przygotowań - długi.

Czy mają szansę w Słupsku? Czy nie kończą kariery lekkoatlety, zanim na dobre ja zaczną?

- Mają. Nawet jak klub nie ma pieniędzy, są zgrupowania finansowane przez makroregiony. Jak chłopak pojedzie na trzy obozy rocznie, ma szanse na dołączenie do kadry, więcej zgrupowań, lepsze szkolenie. Ja trenuję 100 m, 200 m, 400 m - kilkanaście osób. Fajna grupa. Chcą być razem, chcą biegać, może nie osiągną wielkich wyników, ale dobrze się bawią. Jak przychodzą zbyt młodzi, to się właściwie głównie bawią, prawdziwe treningi specjalistyczne zaczynam w wieku 15-16 lat. Nie biorę udziału w wyścigach trenerów o punkty.

Dziś ma pan służbę, treningu nie będzie?

- Będzie. Wiedzą, co mają zrobić, jest dwóch studentów i pod ich okiem będzie dobry trening. Mam taki system pracy i nic się nie da z tym zrobić. Czy będę dobrym trenerem? Nie wiem. Ale jak się trafi diament, będę go próbował oszlifować. Nie powiem, że na pewno dałbym sobie radę. Nigdy nie miałem takiego zawodnika i nie jestem pewny. W razie czego jest mój stary trener klubowy. Jest Lisowski, mógłby mi dać kilka rad.

No, i są koledzy ze sztafety lisowczyków [Józef Lisowski był trenerem reprezentacyjnej sztafety]. Spotykacie się czasem?

- Ostatnio w Poddąbiu pod Słupskiem zrobiliśmy nieoficjalne obchody pobicia rekordu Polski w sztafecie. Byli wszyscy, również trener i ówczesny sponsor.

Wciąż czekamy na alarm. Mocno wieje, więc chyba zaraz coś się zdarzy?

- Czasami jest tak, że nie zdąży się kawy wypić między akcjami. Przez 24 godz. może być jeden wyjazd, a może być 15. Mamy 10 wyświetlających się alarmowych numerków sygnalizacji. Jak wyświetla się jedynka, wyjeżdża na miasto pierwszy służbowy. dwójka - pożar poza miastem, trójka - to wypadek drogowy, czwórka - wyjazd wozu z drabiną. Jest też alarm chemiczny oraz wyjazd cysterny - jak zdarza się bardzo duży pożar. Cysterna ma 18 t wody. Dwa tygodnie temu płonął pałac w Karżniczce. Spłonął cały, podejrzewane jest podpalenie. Pojechał cały Słupsk o 1 w nocy. I tam te tony wody były potrzebne. Taka masa wody może pójść w dwie minuty.

Dwa pierwsze alarmy są gaśnicze. Pierwszy bierze mniej wody, bo są przecież miejskie hydranty. Na wsi może być z tym gorzej, więc jadą większe wozy. Na służbie jest 11 osób i w zależności od zdarzenia kompletuje się inna grupa, bo mamy specjalistów różnych dziedzin. Jedni się lepiej czują w ratownictwie medycznym, inni lepiej pracują narzędziami. Ja jestem ratownikiem, ale robię wszystko.

Spełniło się marzenie, że wyciągnął pan piękną dziewoję z ósmego piętra płonącej kamienicy?

- Wyciągaliśmy ludzi z ognia. Ale nie podchodzimy do akcji emocjonalnie, bo musimy mieć zimną głowę. Ale też zdarzyło mi się wielokrotnie, że po ptaka czy kota musieliśmy jechać. Próbujemy odmawiać, bo w czasie gdy ratujemy chomika, gdzie indziej może się zdarzyć coś poważniejszego. I nas tam nie będzie. Na wsiach ludzie są pod tym względem bardziej rozsądni. Widział pan kiedyś kota, który zdechł z głodu na drzewie, bo nie umiał zejść? Szerszenie? To co innego, poważna sprawa - zagrożenie, a my jesteśmy od tego, aby likwidować. Mamy nawet specjalny kombinezon pszczelarski.

Która lampka się zapala podczas kodu pszczelarskiego albo kociego?

- Zwykła - 1 lub 2.

Pretensje do strażaków się zdarzają. Do sportowców chyba nikt nie ma, zwłaszcza medalistów?

- W zakleszczonym samochodzie czas się dłuży. Poszkodowani w pożarze też odliczają sekundy do naszego przyjazdu. Ale my nie jeździmy bolidami, nie doprujemy w 20 min gdzieś na drugi koniec rejonu.

Czasami też zdarzają się pretensje, że za dużo wody wylaliśmy - to wtedy, gdy gasimy górne piętra w budynku. Więc szkody są. Ale w sumie pomagamy, dajemy mało mandatów, więc ludzie odnoszą się do nas pozytywnie.

Właściwie pamiętam tylko jeden trudny moment w straży.

Pracowałem niecały miesiąc. Pierwszy raz wyjechałem do wypadku. Na szosie była miazga, dwie osoby zginęły. Aby ciała można było wyjąć, trzeba było odciąć pedały. Ja musiałem to zrobić, musiałem wcisnąć się tam. Potem przez pół godziny podróży do Słupska miałem głowę poza oknem.

Nie miałem czasu się użalać nad sobą. Jak tylko przyjechaliśmy do strażnicy, zrobiłem sobie trzęsącymi się rękami kawę, ale nie zdążyłem jej wypić i zaraz było następne wezwanie. Jak wróciłem, to miałem nowe doznania i tamte zostały przytłumione. Pierwsze spotkania z krzywdą były naprawdę ciężkie.

Specjalny dział Sport.pl o lekkoatletyce ?

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.