Miał 19 lat, kiedy rozegzaltowani wyspiarze śpiewali, że Walijczyk natchnie cały okoliczny futbol i uwolni go od reputacji enklawy prymitywnego, dziedziczonego z pokolenia na pokolenie stylu gry opartego na długich przerzutach. Zanim przestał być nastolatkiem, prowadził już własny show w telewizji, który w dodatku okazał się przebojem.
A jednak Giggs nie zwariował. Nie wiadomo, czy przed zgubą ocalił go Ferguson, który owego pamiętnego, po wielokroć opisywanego wieczoru zapukał do drzwi wychowanka i nie pozwolił mu wypuścić się na miasto ze stadkiem podchmielonych kumpli. Wiadomo tylko, że prowadzić się musiał walijski lewoskrzydłowy nieprzyzwoicie poprawnie, skoro wciąż - mimo nieuchronnie nadciągających trzydziestych szóstych urodzin - uchodzi za jedną z najjaśniejszych gwiazd jednej z najsilniejszych drużyn świata.
Nie zamierzam topić czytelników w bezmiarze zasług i statystycznych rekordów, które świadczą o jego wyjątkowości, nie zamierzam obśmiewać Pelego, że nie zmieścił Giggsa na liście 125 najwybitniejszych żyjących futbolistów, nie będę przywoływał żadnego z 814 meczów Giggsa w barwach MU - ani debiutu w podstawowej jedenastce (w derbach Manchesteru, ozdobionego bramką!), ani oszałamiającej passy z minionych tygodni znaczonych kaskadą goli i asyst. Zbliżony dorobek - nieznacznie okazalszy lub nieznacznie skromniejszy - wybiegała masa genialnych piłkarzy, a pośród nich znaleźliby się i tacy, którzy również, jak nasz Walijczyk, zachwycali w wieku dla wyczynowego sportowca podeszłym.
Giggsa przypadkiem unikalnym czyni długowieczność odmierzana dystansem między jesienią roku 1991, kiedy zaczął pracować na nagrodę dla najlepszego młodzieńca w Premier League tamtego sezonu, a jesienią roku 2009, kiedy chce udowodnić, że wiosną koledzy z boiska słusznie nagrodzili go tytułem dla najlepszego gracza Premier League już w kategorii nieograniczanej metryką. Choć bowiem po boiskach całej planety biegają zjawiskowo zdolne dzieciaki i zjawiskowo sprawni staruszkowie, rzadko zdarza się, by ponadprzeciętne jednostki rewelacyjnie i szybko zaczynały oraz rewelacyjnie i późno kończyły. Obowiązuje raczej reguła - wcześnie wzlatujesz, wcześnie opadasz.
Wątpiący niech zlustrują laureatów plebiscytów FIFA i "France Football" z minionych lat. Niemal wszyscy, którzy podbijali wielkie stadiony jako dzieci, z najróżniejszych przyczyn u schyłku karier przygasali bądź całkiem gaśli, ewentualnie schodzili z boiska wcześniej niż Giggs. U Michaela Owena i Ronaldo nie wytrzymało zdrowie, Zinedine Zidane rozpłynął się w powietrzu wraz z baśnią o galaktycznym Realu, Andrija Szewczenkę zadusił sportowo transfer do Londynu, Raul Gonzalez śledził w telewizji złote dla Hiszpanii Euro 2008 i odsunął się na drugi plan w Madrycie, David Beckham postanowił symulować grę w piłkę w Los Angeles, nawet Thierry'emu Henry'emu prorokuje się niechybną degradację z Barcelony do klubu mniej znaczącego. Ci, którzy do końca zdawali (zdają) się nieśmiertelni, na europejski szczyt wskoczyli później - jak Pavel Nedved czy Fabio Cannavaro. Giggsowi dorównywał - ba, przebił go - jedynie Paolo Maldini, choć on akurat od lat wycofywałby się chyłkiem do rezerwy, gdyby nie zapaść finansowa w Milanie.
Fundamentaliści oczekujący, że piłkarze będą gotowi wysadzać się w powietrze dla chwały drużyny narodowej, rysę na sylwetce Giggsa znajdą. Walijczyk opuścił swego czasu 18 kolejnych sparingów reprezentacji - oficjalnie ze względu na kontuzje, choć wierzyli w nie co najwyżej ci kibice, którzy nawet do łazienki wchodzą ostrożnie, delikatnie uchylając drzwi, niepewni, czy z wanny nie wyskoczy im na głowy potworzyca z Loch Ness. Wymigiwał się poniekąd na polecenie papy Fergusona, a poniekąd, jak przypuszczam, z rozsądnego przeświadczenia, że bez względu na osobiste zaangażowanie jest skazany na dołączenie do George'a Besta, Alfredo di Stefano i George'a Weaha, czyli grupki fantastycznych futbolistów, którzy nigdy nie wystąpili na mundialu.
Odpoczywał podczas mundiali, podczas mistrzostw Europy, podczas wielu innych zgrupowań kadry - od 1991 roku uzbierał w niej zaledwie 64 występy. Chwile oddechu pewnie mu pomogły przetrwać do dziś, podobnie jak pomogły mu wstrzemięźliwy tryb życia (musiało być ciężko, w angielskim klubie trzeba prawdziwego odludka, żeby nie wdepnął do pokoju z integracyjną orgią), umiejętne wsłuchiwanie się w potrzeby organizmu, boiskowa inteligencja, dzięki której zdołał Walijczyk - kiedyś wibrujący na skrzydle drybler - bezboleśnie i łagodnie ewoluować jako piłkarz.
Wiosną w elegijnym tonie żegnałem Luisa Figo, który starzał się brzydko, teraz ani myślę żegnać Giggsa, który starzeje się pięknie. Figo stąpający po murawie w tempie konduktu pogrzebowego nie umiał znaleźć sobie celu, Giggs w nowym wcieleniu rozkwitł - porusza się truchtem, bo zawczasu wie, którędy do centrum wydarzeń.
Sepp Blatter ma okazję, by wreszcie zrehabilitować się za wygadywanie głupot i zrobić dla futbolu coś pożytecznego - dołożyć do nagrody dla gracza roku na świecie kategorię klasyfikującą najlepszych oldbojów. Zresztą nie tylko szef FIFA mógłby pójść po rozum do głowy. Skoro często wprowadzamy limity na dole i wyróżniamy najzdolniejszych gołowąsów (robi to również angielska Premier League), to dlaczego nie honorować najbardziej wytrwałych? Być może zachęcilibyśmy kilka rozważających zejście z boiska postaci, by opuściły nas trochę później?
Nagradzalibyśmy ludzi z ukończonymi 35 latami - to chyba naturalna granica, poza którą senior przeobraża się w oldboja. O triumf w inauguracyjnej edycji chcieliby się pewnie ścigać również Javier Zanetti i Filippo Inzaghi, ale Giggs nie miałby konkurencji. Chętnie rzuciłbym wręcz pół entuzjastyczne, pół prowokacyjne pytanie, czy Walijczyk aby nie wytrzyma na Old Trafford jeszcze dłużej niż Ferguson.