Na amatorskie gierki delikwentów szczególnie opornych oczywiście przymknąłbym oko. Nie chcę totalnego zakazu, myślę raczej o finezyjnym eksperymencie inżynierii społecznej - szeroko zakrojonym zohydzaniu uprawiania futbolu przy równoczesnym zachwalaniu innych sportów, co z czasem wsparlibyśmy ustawą o rozwiązaniu klubów, rozbiórce stadionów, przymusowej reedukacji relacjonujących kopaninę dziennikarzy etc. Ot, skosić równo z trawą, byle ostrożnie i stopniowo, bez uwieszania u portfeli podatników setek tysięcy bezrobotnych, którym nie wystarczyłoby kompetencji - od menedżerskich po etyczne - na zarządzanie jarzyniakiem.
Aktywistami Ruchu dla Dobrowolnego Wyginięcia Ludzkości kieruje przekonanie, że ludzie uświniają planetę i bez nich wyglądałaby ona ładniej. Mną kieruje silne przekonanie, że ludzie polskiej piłki uświniają polski sport i bez nich wyglądałby on ładniej. Wysłuchuję też utyskiwań przedstawicieli innych dyscyplin, często wybitnych w skali globalnej, wypytujących po kolejnych boiskowych katastrofach, sądowych wyrokach skazujących oraz kibolskich plugastwach o granicę upodlenia naszego futbolu, poza którą Polak ze wstrętem się odeń odwróci.
Nie zdołają. Wyniki niedawnego raportu firmy Ernst & Young tylko pogłębią kompleks innych sportowców - oto w okresie gnicia na historycznym dnie nasz futbol staje się dynamiczne rozwijającym się biznesem. Kluby przegrywają, lecz zarabiają. Powtarza się paradoks sprzed kilku lat - jak teraz pucharowe klęski nie wstrzymują wzrostu przychodów, tak wówczas wybuch bezprecedensowej w Europie afery korupcyjnej zbiegł się z wzrostem frekwencji na trybunach.
Wypatrujący przepływu tłumu z otwartych stadionów do zamkniętych hal, porzućcie wszelkie nadzieje. Jaźń amatora nadwiślańskiej kopaniny pozostaje fascynującą osobliwością, argumentacja broniąca powabu polskich murawianych wykopków brzmi właściwie zawsze tak samo - nasza liga jest fajna, bo jest nasza. Argumentacja ujmująca prostotą, a zarazem obezwładniająca - nie sposób jej obalić ani choćby podważyć.
Niezawodnie działa również mechanizm wyparcia. Pewien typ bywalca stadionów zniesie każdy fetor, sam pamiętam zdumiewającą reakcję kolegów z poznańskiego oddziału "Gazety" na zarzuty korupcyjne dla Piotra Reissa. Po teoretycznie szokujących wieściach, że symbol poznańskiego Lecha mógł poznańskiego Lecha zdradzić za srebrniki, na łamach przeczytałem wywód o spodziewanych sportowych korzyściach z podejrzeń wobec gwiazdora - miały rozwiązać problem z odsuwaniem na ławkę rezerwowych podstarzałego, lecz zasłużonego gracza. Wyobrażacie sobie madrycką prasę, która po oskarżeniu o handel punktami Raula Gonzaleza pociesza się konstatacją, że niezręczne byłoby trzymanie go w rezerwie?
... także dlatego, że utalentowani atletycznie młodzi zajęliby się czymś pożyteczniejszym i wreszcie nie marnotrawilibyśmy zdrowej tkanki narodu na wyzwania, którym nigdy nie podołamy. Wypada dojrzeć i spojrzeć przeszywającej prawdzie w oczy: narodem futbolistów to my nie jesteśmy. Owe niespełna półtorej dekady sukcesów (lata 1970-1983, biorąc pod uwagę międzynarodowe popisy klubów i reprezentacji) rozum nakazuje uznać raczej za zakłócenie naturalnego porządku rzeczy, a przecież nawet wtedy nie udało się niczego wygrać. Europejskie puchary zdobywali piłkarze z Belgradu, Bratysławy, Budapesztu, Bukaresztu, Kijowa, Magdeburga, Tbilisi czy Zagrzebia, nasz prymus - zabrzański Górnik - dokopał się ledwie do finału.
Kiedy czas anomalii minął, obnażyła nas rewizja granic. Gdyby zwarta socjalistyczna Europa nie rozczłonkowała się na maciupeńkie państewka, nie znęcałyby nad Polakami Słowenia, Słowacja i Łotwa, Levadia Tallin, Dinamo Tbilisi i Vetra Wilno. A do rosołu nasi jeszcze rozebrani nie zostali, na swoją kolej wciąż czekają coraz zuchwalej rozbijający się po zachodnich ligach Czarnogórcy, Bośniacy, Macedończycy.
Niestety - znów zwracam się do siatkarskiego wicemistrza świata i mistrza Europy - nawet z Bałkanów ocalenie nie przyjdzie. Jeszcze raz przypomnij sobie lata 70., z których pochodzą mity założycielskie polskiej potęgi w grach zespołowych. Hubert Wagner osobowością przyćmiewał Kazimierza Górskiego, to jego wybrańcy sięgali po złoto, to oni prali znienawidzonych Ruskich. A jednak wygrał futbol.
których branża utrzymuje. Piłkarzy ta reguła nie dotyczy, polski ligowiec nie tylko nie dostał ostro po dupie, on wciąż wiedzie słodkie życie. Wałkoni się na treningach i między nimi (rzućcie okiem na jego brzuch, z którego spływa narośl o konsystencji budyniu), do pracy wpada na chwilę (nie ma mowy o urzędowych ośmiu godzinach), świetnie zarabia, rozdaje autografy, czuje się gwiazdką niszowej telewizji. Z jego perspektywy niewiele się zmieniło, to czołowi siatkarze musieli doskoczyć do światowej czołówki, by w ogóle móc porównywać się z nim pensją. Płacące za futbolowe transmisje lub skróty meczów stacje niechętnie oceniają, jak jest, bo gdyby uczciwie oceniały, obsobaczałyby własny produkt.
Produkt cenny, o który biją się w emocjonujących w przetargach. Klęski za granicą nie zniechęcają, bo polska piłka jest grajdołem w pełni autarkicznym - kibic z Krakowa nasyci się triumfem nad Warszawą, kibica z Warszawy kręcą zmagania z Poznaniem itd. Samowystarczalność daje futbolowi ogromną przewagę nad innymi dyscyplinami, które bez sukcesu na zewnątrz nie istnieją, nie umieją rozwinąć silnych marek na lokalnym rynku. Potentaci siatkarscy wywodzą się z małych miast (Bełchatów, Rzeszów, Kędzierzyn-Koźle, Jastrzębie), karmią ich często spółki skarbu państwa, stołeczna Politechnika z trudem wynajduje niezbyt hojnych sponsorów. Między Bełchatowem a Kędzierzynem skwierczą sztuczne ognie, lud rozpalają futbolowe animozje między metropoliami.
Nadciągają potencjalnie jeszcze lepsze czasy, bo w wielkich miastach rosną wielkie stadiony. Żeby je zaludnić - także kibicem zamożniejszym, niezbędnym do rzucenia wyzwania zagranicznej konkurencji - kluby muszą się postarać. Odchamiać trybuny, zadbać o fana, który na razie stadionu się brzydzi. Jeśli zadowolą się rolą panów na własnej zagrodzie i wygrywaniem lokalnej ligi patałachów, nie muszą - to demoralizujący rdzeń samowystarczalnego systemu - robić nic. Wystarczy im być.