Luc Alphand: Biznes zabija, ale nie mnie

Czy ostatni Dakar był ciężki? Był straszny - mówi "Gazecie" i Sport.pl francuski mistrz nart i rajdów samochodowych.

Hołowczyc opowiada o Rajdzie Dakar (wideo) ?

Radosław Leniarski: Powiedział pan kiedyś, że celem startu w rajdzie Dakar jest dla pana zwycięstwo. Wygrał pan w 2006 roku. Po co więc startować znowu i znowu?

Luc Alphand: Jeśli rajd nie poszedł najlepiej, a tak właśnie było rok temu, to ma się ochotę od razu zacząć następny. Nic na to poradzę.

Jeśli afrykański Dakar miał poziom trudności 10, to południowoamerykański...

- Jest również bardzo trudny.

Więc jaki poziom?

- Całkiem inny. Co mam porównać? Koło do zieleni? Duch przygody wciąż jest ten sam.

No dobrze - ostatni Dakar był straszny. Choć wiedzieliśmy, że będzie ciężko, wpadliśmy w to gówno. Naprawdę. W Argentynie było lato, miejscami strasznie gorąco, dobrze ponad 30 st. C na zewnątrz samochodu, wewnątrz ponad 50 st. C, mnóstwo kurzu. W takich warunkach trzeba jechać kilkaset kilometrów. Było więcej kilometrów ścigania się, więcej prowadzenia typu rajdowego, więcej uślizgów, więcej hamowania niż w Afryce.

Dla nas, profesjonalistów, było bardzo trudno. Ale rajd to też amatorzy, entuzjaści, którzy oszczędzają nawet kilka lat, aby wystartować. Oni stanowią większość załóg. Dla nich to było piekło.

Nawet nasz rajdowiec Krzysztof Hołowczyc, którego pan musi znać, powiedział, że ten rajd był najtrudniejszym wyzwaniem jego życia.

- I miał cholerną rację.

W przyszłym roku powinien być równie trudny?

- Nie. Powinien być łatwiejszy. To trzeba zmienić. Taki jak teraz byłby nie do wytrzymania. Organizatorzy twierdzili, że ten, kto ukończy rajd, jest gościem. Ale było tak ciężko, że ludzi zaczęli narzekać. A to nie są narzekacze. Jadą najtwardsi z najtwardszych.

W Val d'Isere, gdzie komentował pan dla francuskiej telewizji alpejskie mistrzostwa świata, Anja Paerson też narzekała na trudność trasy. Zaczęła się moda na narzekanie czy rzeczywiście w pogoni za widowiskowością organizatorzy zapominają o bezpieczeństwie? Lub robią to z premedytacją...

- Trzeba umieć rozróżnić dwie sprawy. Na przykład ja wolałbym, aby w rajdzie było jak najwięcej piasku, bo czuję się na nim najlepiej. Ale Anja Paerson narzekała, bo nie czuła się pewnie, bo nie miała formy. W Dakarze wśród profesjonalistów nikt nie narzekał, choć różnice w czołówce wynosiły po kilka godzin, a to coś znaczy.

Z wyjątkiem kamazów i rosyjskich kierowców.

- Z wyjątkiem kamazów [przyjechali na metę jeden za drugim, różnica wyniosła pół minuty].

Czy stojąc na szczycie, w bramkach przed zjazdem miał pan kiedykolwiek wątpliwości, czy wystartować?

- Oczywiście. Wiele razy. To kwesta poziomu wiary we własne umiejętności. Jak byłem w formie, byłem bogiem. Po kontuzji albo po imprezie - no, to się nie zdarzało (śmiech) - gdy czułem, że jestem bez formy, zmęczony, to wiedziałem na starcie, że jestem w głębokim gównie. Zamykałem oczy i mówiłem sobie: jak zjadę cały, to znaczy, że jestem gość. Tak było w Kitz czy Bormio, albo w Whistler Mountain, gdzie wszystko mogło się zdarzyć po drodze.

Był pan w Val d'Isere, więc i pan jest pewnie zakochany po uszy w Lindsey Vonn...

- Dobra dziewczynka. Umie jeździć szybko. Tylko nie umie się obchodzić z szampanem. Niedoświadczona. Ale to akurat urocze [Amerykanka przecięła sobie dłoń szyjką od butelki].

Jeśli chodzi o jazdę, w naturalny sposób wybiera najlepszy tor jazdy.

Wśród mężczyzn nie ma gwiazdy jej formatu. Brak Hermanna Maiera, Bode Miller jest zjeżdżającym dziwakiem. Austriacy stanowią jednorodną, nierozpoznawalną szarą maść...

- Bode miał potencjał na gwiazdę największego formatu. Ale co z tego, skoro nikt nie wiedział, co się z nim stanie za minutę, co powie, co zrobi lub co wypije. Jego sposób myślenia jest z innej planety. A nawet jego styl jazdy na nartach. Nigdy tego nie zrozumiemy. Wielokrotnie z nim o tym rozmawiałem. Facet nie idzie na kompromisy, ma być tak, jak sobie wyobraża. Na nartach wygląda to tak: Bode wyobraża sobie, jak pojedzie na stoku, a jeśli stok nie wygląda tak, jak on sobie to wyobraził, tym gorzej dla stoku. Tak się nie da. Trzeba wziąć pod uwagę możliwości krawędzi. Są pewne ograniczenia.

Osobowości nie ma. Benjamin Raich jest najlepszym narciarzem świata. Ale co można więcej o nim powiedzieć w telewizji?

Mieliśmy w Polsce w tym roku imprezę nazywaną Zjazd na Krechę. Po prostu w dół na złamanie karku. Im szybciej, tym lepiej. Spróbowałby pan czegoś takiego?

- Jeździłem tak dwa lata temu w Var. Jadąc pierwszy raz w życiu na krechę, osiągnąłem 228,8 km/godz.

Może tym pytaniem freudyzuję za bardzo, ale co pana pcha do tej szybkości? Czy to jakiś rodzaj ucieczki?

- Ha, wszyscy tak myślą. Już nigdy nie stanę na starcie zjazdu w Kitz i nie pojadę 150 km/godz. w dół. Po zakończeniu kariery uświadomiłem sobie, że kocham szybkość, że ona sprawia mi przyjemność i że muszę znaleźć sobie inne sposoby zaspokojenia, skoro mam już ponad 40 lat i nie jestem w stanie zjeżdżać tak szybko. Rajdy były naturalnym przedłużeniem kariery narciarza - zawsze kochałem samochody, mechanikę, adrenalinę związaną ze startem. Kiedy testowałem w Les Castellet chevroleta corvettę, czułem, że po prostu kocham ten hałas, odgłos pracy tłoków w cylindrach. Czuję się wtedy szczęśliwy.

Wygrał pan alpejski Puchar Świata, najtrudniejsze zawody w zjeździe, wygrał pan Rajd Dakar i startuje w Le Mans. Co dalej?

- Dopóki mam fizyczne możliwości rywalizacji, będę to robił, ale trzeba być na tyle inteligentnym, aby powiedzieć stop, zanim cię zabije to, co chcesz zrobić. Ale jeśli już cokolwiek ma się zdarzyć ze mną niedobrego, chciałbym w tym momencie robić to, co lubię.

Czytałem w wywiadach z panem, że podobno nie miał pan długo prawa jazdy.

- Teraz mam, ale gdy miałem 16 lat, w rodzinnym mieście policja złapała mnie, gdy prowadziłem samochód. Miałem układ z rodzicami, że przymykają oko na moją jazdę. Dla mnie jazda to była wolność.

Nie mogę nie zapytać człowieka wyścigowego o Roberta Kubicę.

- On mi imponuje. Nie ma chyba w ogóle nerwów. Jako Francuz trzymam kciuki za Sebastiena Bourdouisa. Ale moimi ulubionymi kierowcami są Räikkönen i Massa.

F1 to ta sama adrenalina co w rajdach i te same zwariowane emocje. Ale zanurzona jest w biznesie po uszy. Biznes zabije wszystko, co spotka, i zabija też Formułę 1. Ludzie zaczęli się ścigać dla samej przyjemności ścigania się, a teraz jest to wyścig o kasę. W Formule 1 przede wszystkim. Spójrz - siedzisz sobie ze mną, zwycięzcą rajdu, zwycięzcą narciarskim. Leżę sobie jak na kozetce u psychoanalityka, mówisz, że freudyzujesz. Możesz zadać mi najgłupsze pytania, choć liczę na twoja inteligencję. Ale wyobrażasz sobie coś takiego z kierowcą Formuły 1? Nie. Bo biznes zabija sport.

Wyobraża sobie pan siebie w samochodzie Formuły 1? No, bo pytając pana o następną próbę, właściwie miałem na myśli właśnie to...

- Jeździłem ferrari w zeszłym roku. Dwukrotnie - pod Mediolanem i na Nürburgring. Siódmy bieg na łuku! Wiesz, co to siódmy bieg? [Luc patrzy bezradnie na gałkę do zmiany biegów w naszym volkswagenie transporterze]. Wziuuuut. [Nie da się opisać, jak Alphand przez dwie minuty imituje bolid F1]. Przeciążenie było tak duże, że miałem wrażenie, że moja głowa jedzie oddzielnie. Miałem czasy około trzech sekund za najlepszymi na jednym okrążeniu. Nie było łatwo - każdy ruch wzbudza natychmiastową reakcję. Co ja mówię, natychmiastową?! Jak wciskasz pedał gazu, samochód przyspiesza, zanim zdążysz sobie uświadomić, że wcisnąłeś. Dość dziwaczne uczucie. No, szaleństwo.

Rajdy i F1 nie są całkiem różne. Przecież Sebastien Loeb testował renault i robił czasy mniej więcej te same co Kubica...

Loeb w starym samochodzie - na 2008 rok, Kubica w nowym. To olbrzymia różnica..

- Dawał sobie radę. Był w środku stawki. Dla niego to nie był pierwszy raz, bo dość często testował bolidy F1, choć w mniej opisywanych okolicznościach.

Pana narciarskim trenerem był Polak?

- W Isoli co roku jest memoriał Ryszarda Ćwikły. Zawsze w nim startuję. Rysiek wyemigrował z Polski ze starym Bachledą. Nie znał ni w ząb francuskiego. Był w kadrze Francji w grupie techników. Ja też jako młody zawodnik zaczynałem od ścisłej współpracy z technikami. Rysiek ciężko pracował i cicho. Był super. Pił wódkę, normalnie, jak Polak. My też pijemy, więc to nie jest złośliwe stwierdzenie. Palił non stop. Paczkę, dwie dziennie. To go wykończyło.

A młodego Bachledę pan kojarzy?

- Znam jego muzykę. Genialna, trochę francuska w brzmieniu, widać, że chłopak się urodził we Francji.

Wydał właśnie drugą płytę...

- Naprawdę? No, to poproszę.

Luc Alphand

44 lata, jeden z najlepszych alpejczyków, specjalista od zjazdu, wielokrotny zwycięzca najtrudniejszych - w Kitzbühel i Bormio, zdobywca Pucharu Świata w 1997. Kierowca rajdowy - wygrał Rajd Dakar w 2006

Wszystko o rajdzie Dakar 2009 - zobacz serwis specjalny ?

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.