Srebrny Piotr Małachowski: Niesmak jest, jak startuje koksiarz

Kurczę, niesmak jest, jak startuje koksiarz. Jestem przeciw dopingowi i pokazałem, że można rzucać bez dopingu tyle, ile pozwala na walkę o medale - mówi w rozmowie ze Sport.pl dzień po swoim sukcesie wicemistrz olimpijski w rzucie dyskiem Piotr Małachowski.

Jak Majewski i Małachowski zostali odkryci w Pekinie ?

Radosław Leniarski: Zniknął pan dziś na kilka długich godzin. Wszyscy pana szukali. Telewizja, gazety, pewnie ma pan mnóstwo SMS-ów z prośbą o rozmowę. Gdzie pan się podział w takim dniu?

Piotr Małachowski: - Nie zgubiłem się w Pekinie. Wyszliśmy na miasto pozwiedzać. Bardzo ładny ten Pekin, z minuty na minutę coraz bardziej mi się podoba. Fizycznie byłem bardzo zmęczony. Po konkursie nagrywaliśmy program na żywo w TVN, potem taksówkarz nas gdzieś wywiózł. Nie można się było z nim dogadać. Tu zamknięta droga, tam blokada. Do wioski wróciłem około trzeciej nad ranem, zasnąłem o czwartej. Psychicznie też byłem wymęczony. Chciałem na chwilę się oderwać od tego, co się stało, uspokoić. Każdy dzwoni, każdy pisze teraz do mnie. Na razie nawet nie przeglądam maili. Jak zobaczyłem, ile mam nieodebranych połączeń w komórce, to się przestraszyłem. Nie, to nie dla mnie przez najbliższe kilka tygodni. Może później.

Spojrzał pan jeszcze raz na wyniki, aby się upewnić, czy dwukrotny mistrz olimpijski Virgilius Alekna jest jednak za panem?

- Patrząc na moje starty w tym roku, a nawet przez trzy lata, widać, że nigdy nie przegrywałem kilkoma centymetrami. Wygrywałem dwoma, trzema, dziesięcioma centymetrami. I teraz też tak się stało. Szczęście sprzyja lepszym. Nie sądziłem, że mój pierwszy rzut był tak daleki. Nie poczułem go tak, jak ten drugi na prawie 68 metrów. Nie był dobry technicznie. Rzut Alekny, w którym zbliżył się do mnie na trzy centymetry, oglądałem na telebimie. Jakby uderzył w taśmę (która oznacza rekord olimpijski), tobym się martwił. Ale widziałem, że spadł troszkę bliżej. Mimo to serce zabiło mocniej. Musiałem śledzić ten konkurs, bo w każdej chwili mógł mnie wyprzedzić.

Trener Witold Suski mówił, że pana próbne rzuty były tragedią. Też pan czuł, że zbliża się tragedia?

- Czułem dużą moc, tylko miałem problem z poukładaniem techniki. Odezwały się stare nawyki. Pierwszy próbny 55 m (w finale 67,82 m), drugi 65, ale wyleciałem z koła, trzeci 58 m.

Alekna czasem panu pomaga, nawet pożycza dyski. Ale chyba tym razem panu nie pomógł?

- Tu każdy przyjechał walczyć o swoje. Na mityngu jesteśmy kumplami. A raczej po mityngach, kiedy spotykamy się przy piwie. Był w Spale w styczniu i wtedy dawał mi rady. Chodzi o to, że ja jestem sztywny, mam spięte mięśnie. A on jest długi i luźny. Przez to mam ograniczony zakres ruchu. Udanego pojedynczego ruchu się nie czuje. Po prostu rzut wychodzi, płynie. Rzut niezbyt czysty czuć, bo dysk po palcu idzie, albo jakoś krzywo.

Dyskobole nie na każdym mityngu się spotykają. To w lekkoatletyce bardziej druga liga niż złota liga.

- Owszem, również jeśli chodzi o pieniądze. W Golden League za drugie miejsce dostałem 2000 dol. W Polsce mamy dwa lub trzy mityngi, w których można zarobić większe pieniądze. Mam nadzieję, że nie będziemy już piątym kołem u wozu. Rzut dyskiem jest jedną z najstarszych konkurencji olimpijskich.

Pana trener mówi, że najlepszą pańską techniczną stroną są nogi. Mówi, że pan tańczy w kole. Pan tańczy?

- Nie chodzę na dyskoteki. Prowadzę sportowy tryb życia. Mam szybkie nogi. Ale sprintera by ze mnie nikt nie zrobił.

Na dyskoteki pan nie chodzi, ale bywał pan bramkarzem...

- Były epizody. W sporcie się mało zarabia. Stypendium z klubu to 500 zł, więc jeździłem "na bramki". Ale żadnych drastycznych sytuacji. To nie były dyskoteki, w których trzeba było używać siły fizycznej. Wystarczyło groźna mina i ostre słowo. Widać, że spokojny jestem.

Jest pan starszym szeregowym z widokami na awans. A pana jednostka wojskowa w czym się specjalizuje?

- Nie otrzymał pan zgody na dostęp do informacji tajnych, więc nie mogę powiedzieć. Tajemnica wojskowa.

To zespół sportowy wojsk lądowych, gdzie ćwiczą też zapaśnicy, szermierze, judocy. Dobry pomysł dla sportowców. Ale przez miesiąc - do przysięgi - byłem w regularnym wojsku. Dla niektórych wojsko jest w życiu może nieprzydatne, ale moim zdaniem każdy powinien przez nie przejść. Przede wszystkim mięczaki. Stwardnieliby. Nie ma mamy, nie ma taty. Na mnie nikt nie krzyczał, mnie się w wojsku podobało. Trzeba wykonywać rozkazy. Byłem na jednodniowym poligonie. Czołgałem się, holowałem rannego, strzelałem. Nosiłem na sobie OP-1 (ubranie przeciwchemiczne z maską przeciwgazową, zmora młodych żołnierzy). Rzucałem granatem. Nie było lepszych. W rzucie granatem zresztą bardziej chodzi o to, aby trafić do celu, niż o to, żeby dalej doleciał.

Grałem też na trąbce w staży pożarnej. Mój dziadek, który w straży był od zawsze, mnie wciągnął. Grałem też na pogrzebach, jak zmarł jakiś strażak. Jak się wziąłem za sport, to na trąbkę zabrakło czasu. Na weselach nie grałem. A słucham jazzu. Najczęściej orkiestry Glenna Millera. Uspokaja mnie.

Startował z panem Robert Fazekas, najlepszy w konkursie olimpijskim w Atenach, którego jednak zdyskwalifikowano za unikanie kontroli antydopingowej. Podoba się panu to, że jest tutaj?

- Kurczę, niesmak jest, że startuje koksiarz. Menedżerowie dużych mityngów stwierdzili, że nie będą zapraszać zdyskwalifikowanych za doping, mam nadzieję, że będą się tego trzymać. Fazekas pierwszy mi pogratulował, więc uścisnąłem mu rękę, bo jestem kulturalny. Są zawodnicy tacy jak Alekna, Kanter, Hating, ja, którzy nigdy nie byli podejrzani o doping i którym nie w smak to, że muszą startować z kimś, kto oszukuje, i to jeszcze tak perfidnie. Jestem przeciw dopingowi i pokazałem, że można rzucać bez dopingu może nie 70 metrów, ale tyle, ile pozwala na walkę o medale.

Stanowicie z Tomaszem Majewskim i Szymonem Ziółkowskim osobną grupę wśród lekkoatletów nie tylko dlatego, że rzucacie, ale też ze względu na tryb życia. Piwko, papierosek wam nie szkodzi?

- Nie, bo piwko na rozluźnienie może być. Ale tutaj nie piłem. Chińskie piwo jest niedobre.

Rzeczywiście jesteśmy zwartą grupą. Niedługo jadę na drużynowe mistrzostwa świata, które organizują złoty medalista Gerd Kanter i Alex Tammert. Zawsze tam się spotykamy na zawodach, a potem zostajemy przez tydzień. I jest bardzo fajnie, idziemy na dyskoteki, są polowania, jeździmy amfibiami, czołgami. Jest frajda. Medale dzielą między siebie przyjaciele. Może Kanter trochę odstaje. Nie jest prawdziwym dyskobolem, nie zabawi się, nie zapali i nie napije. Ale - nie jest tak, że my się upijamy, a następnego dnia startujemy. Jedno, dwa piwka, posiedzimy, pogadamy i spać. Chyba że ktoś chce trzecie, to też można. Po igrzyskach też jakiś toast wzniesiemy. Powtarzam, jesteśmy normalnymi ludźmi, nie pijemy notorycznie, tylko raz na jakiś czas.

Stanowicie taką zwartą paczkę, bo jesteście zahartowani na zawiść, walczycie o 2000 dol. Ale jakbyście - jak np. w tenisie - mieli walczyć o 100 tys., to być może paczki by nie było?

- Nie. Ja dołączyłem do tego grona trzy lata temu. Na początku wszyscy patrzyli na mnie nieufnie. Ale jak sprawdzili, że jestem OK, to mnie przyjęli. Nie chodzi o pieniądze. Kto organizuje dla znajomych takie zawody jak Tammert i Kanter? W innych konkurencjach nie ma czegoś takiego.

Czy jest coś takiego w pana rzutach, co można polepszyć?

- Technikę, bo dużą część swojej siły i mocy potrafię sprzedać.

Kto według pana był dyskobolem wszech czasów?

- Nie ma takiego.

Noga: Wystartuję jak byk z dwoma rogami ?

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.