W Oberstdorfie w piątek padał deszcz. Jeśli przyjdzie mróz, trasa, która w sobotę składa się głównie z podjazdów i zjazdów, może być karkołomna. - Proszę, łapcie mnie przy mostku po zjeździe, jakbym w niego nie trafiła - mówi Justyna. Wraca do Pucharu Świata po nieobecności w Davos. I wraca do TdS, który wygrała czterokrotnie z rzędu i z którego zrezygnowała w zeszłym sezonie, gdy organizatorzy włączyli do programu więcej biegów techniką dowolną kosztem klasyków.
Rozmowa z Justyną Kowalczyk, najlepszą polską biegaczką
Justyna Kowalczyk: Postanowiliśmy z trenerem pojechać do Livigno na treningi na wysokości i tam pracować nad wytrzymałością i siłą. I zakończyć trzema startami w Hochfilzen w Pucharze Alpejskim. Mieliśmy przekonanie, że te starty wniosą więcej formy na TdS i, co ważniejsze, na dalszą część sezonu. Potem byłam w Polsce na święta i wróciłam do Ramsau, znów na wysokość. Mieszkałam na 1700 m, a trenowałam na 1000 m n.p.m. Było tak trochę poświątecznie, ale na zakończenie był sprawdzian.
- U nas to niemiarodajne, bo trasa trasie nierówna i śniegu było po kolana. Bolało. I o to chodziło.
- Od trzech, czterech lat sporo jest w nim mojej inwencji, ale różnice nie są duże. Trener jest bardzo wykształconym człowiekiem, jest moim jedynym szkoleniowcem od 16 lat i zgadzam się z jego filozofią pracy. Jeszcze jak studiowałam, przed moją magisterką mówił mi: "Spróbuj napisać plan, przeczytam, podyskutujemy o tym". I nie miał wielu uwag.
W tym roku - ze względu na słabość ciała - poszłam w kierunku krótszych treningów, ale bardziej intensywnych. W pierwszych startach brakowało wytrzymałości, bo zbyt mało miałam bardzo mocnych treningów, które trwają godzinę i ciut więcej, czyli najcięższych. Byłam jednak gotowa je robić dopiero pod koniec sierpnia. I po prostu zabrakło mi czasu. Dlatego szukaliśmy z trenerem startów. One powinny - nigdy nie ma pewności, bo to operacja na żywym organizmie - poszerzać granice moich możliwości. Stąd też TdS. Sądzę, że niewiele osób z moją dyspozycją i będąc takimi zawodnikami jak ja, zaryzykowałoby start.
- Powiem tak: zwykle zawodnicy, którzy czują, że nie są tam, gdzie być powinni w sensie przygotowania, nie ratowali się TdS. Oni z niego uciekali. Ale ja uważam, że on mi bardzo pomoże. Bo brakuje mi wysiłków maksymalnych. A nikt mnie do nich lepiej nie zmusi niż dziewczyny. Nawet jeśli będą minutę przede mną, niestety.
- Jestem do tego przygotowana psychicznie. A fizycznie pewnie słabsza niż w poprzednich latach. Cudów się nie spodziewam, bo cuda w wieloetapówkach takich jak TdS się nie zdarzają. Może jednego dnia pomóc lepiej posmarowana narta, ale nic więcej. Wiem, jak dobrze trzeba tu być przygotowanym.
Mówiłam, że mam w stosunku do siebie sporo znaków zapytania. Teraz są to już zdania twierdzące: nie spodziewam się Justyny sprzed dwóch, trzech lat. Ale są też rzeczy, które działają na moją korzyść: odporność psychiczna, umiejętność przełamania się tam, gdzie inni nie dają rady, wiedza o narastaniu wysiłku i zmęczenia. Mam nadzieję, że coś ze mnie zostało z tamtych lat, że moja cwaniacka regeneracja znów zagra. I rutyna, która mi podpowie, że jak jest ciężko, trzeba przecierpieć i następnego dnia znów szukać szansy. Może ją znajdę.
- Dla mnie nią jest. Jeśli nie złapie jakiegoś choróbska, kataru czy czegoś takiego, jeśli wszystko będzie normalnie, to właśnie ona jest główną kandydatką do zwycięstwa. Choć Marit Bjoergen tanio skóry nie sprzeda.
Therese ma wielki atut - ostatni podbieg na Alpe Cermis. Można na nim bardzo dużo nadrobić i bardzo dużo stracić. Ona jest tam najlepsza. A w Davos, gdzie była szósta, trasa była zlodowaciała, w miarę płaska. Jako lekka zawodniczka Therese w takim biegu nie jest w stanie dorównać Marit.
Marit, na moje oko, nie jest w takiej formie jak wtedy, gdy się ścigałyśmy na Alpe Cermis (2012 r.), kiedy ja miałam drugi wynik, a ona trzeci [chodzi o czas ostatniego etapu, bo w całym TdS Kowalczyk była najlepsza, a Bjorgen zajęła drugie miejsce, co jest jej najlepszym osiągnięciem]. Może mieć coś do powiedzenia Heidi Weng, jeśli w głowie wszystko sobie poukłada i nie przestraszy się, że idzie jej dobrze. I jeszcze Kerttu Niskanen.
- Charlotte wygrała raz i stwierdziła, że to wystarczy. Zawsze po TdS chorowała. Wiem, co to znaczy, bo sama dwa czy trzy razy odchorowałam Tour. Łapie się infekcję, bo organizm jest bardzo osłabiony kilkudniowym wysiłkiem. Trzeba unikać sklepów, miejsc publicznych. Trzeba się maksymalnie izolować. Więc nie dziwię się jej - ma przed sobą mistrzostwa świata w ojczyźnie. Tam, gdzie o złocie lub czwartym miejscu decydują ułamki sekund, seria antybiotyków jest najmniej wskazana.
- TdS jest najlepszą dietą - jak obóz dla odchudzających się. Na swoim pierwszym Tourze straciłam 5,5 kg, choć wtedy rzeczywiście biegi były dłuższe i można było faktycznie stracić mnóstwo wagi. Teraz nie, teraz można popracować tylko nad lekką rzeźbą.
- Maniek miał nie jechać na TdS, ale trenerowi się serce krajało i namówił mnie, żebym go wzięła. No i mieszka teraz z trenerem w innym hotelu niż ja, bo tutaj nie wpuszczają psów. Zawsze przed śniadaniem biegam. To jest bardziej trucht niż prawdziwy bieg i Maniek biega sobie swobodnie ze mną - 40 minut, godzinę. Biegam z muzyką w słuchawkach, a on skacze wokół mnie. Jest teraz bardzo wybiegany.