Premier League. Demony Arsenalu, demony United

Gospodarze na reputację mięczaków pracowali przez długie lata, gościom z Manchesteru wystarczyło kilka miesięcy, żeby zapracować na reputację jeszcze większych mięczaków. W Londynie zagrają dziś doskonali piłkarze, którzy walczą przede wszystkim sami ze sobą

Dziś każde niepowodzenie znanych sportowców natychmiast olbrzymieje, zwielokrotniane przez bezlitosne cyfrowe nagłaśniacze - portale, memy, szyderstwa kibiców i komentatorów rozprzestrzeniające się w tempie wirusowym po Twitterach i Facebookach.

Kiedy zatem Dan Burn, środkowy obrońca leżącego na dnie tabeli ligi angielskiej Fulham, po wyjazdowym remisie z United rzucił, że tak często jak w niedzielę nie wybijał piłki głową od czasów piątoligowych, nieświadomie wpisał się w chóralne obśmiewanie taktyki faworytów. Nazajutrz próbował tłumaczyć, że nie chciał rywali poniżać, ale nikt go już nie usłyszał. Został prosty przekaz: już nawet piłkarze z ligowych nizin robią sobie z Manchesteru jaja.

Podania górą (zwłaszcza długie) w przeciwieństwie do podań dołem zawsze uchodziły za synonim futbolowego prymitywizmu, a wciąż aktualni mistrzowie Anglii ustanowili w ostatnim meczu szokujący rekord - wykonali 81 dośrodkowań. Liczbę niedostępną dla żadnej drużyny, odkąd w 2006 roku firma Opta prowadzi statystyki.

Trzymali się gospodarze swojego odruchu, choć tylko 18 razy wrzucali piłkę celnie, a byli pośród nich ludzie stworzeni do wyrafinowanej gry kombinacyjnej - na czele z Juanem Matą, zaciągniętym w styczniu na ratunek wirtuozem z Chelsea. Jakby uparli się grać w rachunek prawdopodobieństwa. Damy kwintylion dośrodkowań, to prędzej czy później coś wpadnie do bramki, choćby po rykoszecie.

I tyle nam wszystkim, zniewolonym oddziaływaniem wszechdostępnych statystyk, zostało w pamięci, choć taktyka właściwie się sprawdziła. Piłkarze MU najpierw wyrównali, potem objęli prowadzenie.

Oddali je dopiero w 94. minucie. Znów okazało się, że wystarczy tylko lekko przycisnąć, by ich skrzywdzić. Każdego na to stać. I Everton, który na Old Trafford nie wygrał od 1984 r. I West Bromwich, które nie wygrało tam od 1978. I Newcastle, które nie wygrało tam od 1972. I Stoke, które od 1982 nie pobiło MU ani na wyjeździe, ani u siebie.

Trener David Moyes kolekcjonuje wpadki. Media znęcają się nad nim, wciąż przywołując wydłużającą się listę hańby. Piłkarze usuwają z internetu wpisy, by uniknąć posądzeń o atak na swego trenera - jak wypożyczony do Cardiff skrzydłowy Wilfried Zaha, chwalący na Instagramie tymczasowego zwierzchnika Ole Gunnara Solskjaera. Albo gęsto się z nich tłumaczą - jak osadzony w rezerwie Javier Hernández, rzucający szyfrowane uwagi typu "wkrótce nadejdzie czas poważnych rozmów o wielu sprawach".

Im bardziej piłkarze MU przegrywają, tym bardziej ich problem wychodzi poza czysto piłkarskie sprawy merytoryczne. Każde słowo może być użyte przeciwko nim, komentatorzy potęgują klimat dekadencji argumentami o "konieczności wydania 200 mln funtów na transfery", przypomina się psychologiczna reguła, że jeśli sto razy usłyszysz, że jesteś taki i owaki, to zaczynasz wierzyć i zachowywać się jak taki i owaki.

I nie dajesz rady nawet Fulham, mięczaku. Jakkolwiek brutalnie zrecenzowalibyśmy schyłek niektórych gwiazd MU i kadrowych luk, nie wyjaśnimy tego, że nałogowi wygrywacze przerżnęli pięć z dziewięciu tegorocznych meczów, a z pucharów wykopały ich Swansea oraz Sunderland.

Znienacka, w wyższym stężeniu, spadło na nich to, z czym piłkarze Arsenalu żyją od lat. Różnica polega jedynie na tym, że londyńczycy uchodzili za mięczaków tylko w zderzeniach z przeciwnikami wagi superciężkiej.

Te demony właśnie znów ich nachodzą. Sobotnia klęska z Liverpoolem (1:5) mogła wyglądać na wyrwany z kontekstu wybryk. Niemal bezbłędni dotychczas Per Mertesacker i Laurent Koscielny pogubili się, jakby pierwszy raz w życiu stanęli na środku obrony, więc agresywnie usposobieni rywale zadali nokautujące ciosy, zanim mecz się na dobre rozpoczął. Zdarza się.

Ponieważ jednak londyńscy piłkarze nie tylko zaczęli roztargnieni, ale jeszcze prędko zaczęli sprawiać wrażenie pogodzonych z losem, jednomeczowy epizod ożywił wizerunek Arsenalu jako zgrai mięczaków niezdolnych udźwignąć presję prestiżowych gier. Przecież Manchesterowi City ulegli 3:6, przecież nie umieli wbić u siebie gola ostrożnie nastawionej Chelsea (a w Pucharze Ligi ulegli jej 0:2). Nie dali rady (0:1) nawet przywiędłemu Manchesterowi United...

Zjawisko ma ucieleśniać Mesut Özil. Jesienią wysłuchiwał serenad, że natchnął całą drużynę, teraz wypomina mu się, że znikał akurat w tamtych przegranych znaczniejszych meczach, że Liverpoolowi piłkę oddawał i nie bił się o jej odzyskanie (na swojej połowie dotknął jej ledwie czterokrotnie), że w trudnych chwilach zniechęca do walki mową ciała. Słowem, już nie tyle nadaje Arsenalowi mistrzowskiego sznytu, ile zaraził się niemistrzowską podatnością na ciosy. I znów - kto by słuchał wyjaśnień trenera Arsene'a Wengera, że drużynie przytrafił się w sobotę wypadek.

A przecież los skazał londyńczyków na próby, jakim nie musi sprostać nikt w Europie. Liverpool, dziś MU, w niedzielę znów Liverpool (w Pucharze Anglii), w środę najpotężniejszy dziś Bayern. Potem lżejsze dni i kolejna seria - Bayern, Tottenham, Chelsea (same wyjazdy!), Manchester City. Wejdziesz na Mount Everest, to cię posyłają na K2.

Gdyby zatem Arsenal nie wykonał zadania nawet w środę - gdy wieczór wciąż jest prestiżowy, ale rywale ćwiczą się w roli pierwszego pośmiewiska ligi - to odświeżą smętną kliszę. Świat ogłosi bieżący sezon kalką poprzednich, Wenger znów przyjmie przed kamerami pozycję na stałe defensywną, potwornie wymagające wyzwania zdadzą się jeszcze cięższe. Tego jeszcze londyńczycy nie przeżywali - zwycięstwo nad Manchesterem United tak się zdewaluowało, że jest dla nich minimum przyzwoitości.

Więcej o:
Copyright © Agora SA