Reprezentacja. Michał Listkiewicz: Jak szukać selekcjonera

- Engela zaproponował Boniek, Bońka - Boniek, Beenhakker zgłosił się sam, Janasa wymyśliłem ja - były prezes PZPN opowiada, jak wybierał trenerów reprezentacji Polski. Za kadencji Listkiewicza Jerzy Engel, po 16 latach przerwy, wprowadził Polskę do finałów MŚ w Korei i Japonii w 2002 roku. Paweł Janas powtórzył jego wyczyn, awansując do MŚ 2006 w Niemczech, a Leo Beenhakker jako pierwszy w historii zagrał z biało-czerwonymi w finałach ME - w 2008 roku.

Robert Błoński: Niezła skuteczność. Jak pan to robił?

Michał Listkiewicz: Za każdym razem inaczej, ale zawsze najważniejsza była rozmowa. Pod koniec 2000 r. z kadrą pożegnał się Janusz Wójcik, jego naturalnym następcą wydawał się odnoszący sukcesy w klubach Franciszek Smuda. Z kandydatami spotykałem się ja i Heniu Apostel, wiceprezes ds. sportowych. Trochę z drugiego szeregu, ale aktywnie uczestniczył w negocjacjach Zbyszek Boniek, wtedy wiceprezes ds. marketingowych. Każdą rozmowę z kandydatem szczegółowo mu relacjonowałem. Z naszej trójki to ja najmniej znam się na piłce, więc nie pytałem o taktykę i pomysł na reprezentację. Patrzyłem, czy kandydat przychodzi po sławę i kasę, czy chce przede wszystkim wykonać dobrą robotę. Jeśli zaczynał od pieniędzy i bonusów, zrażał mnie.

Smuda? Od początku nie było między nami chemii. Formalną przeszkodą było to, że na jego zwolnienie nie zgodziła się Legia, ale mnie i Heńkowi było to na rękę. Wie pan, czuliśmy straszną presję opinii publicznej, żeby wziąć Franka. A ja nie znoszę działać pod naciskiem, choć mam kolegów, którzy nawet ślub brali pod presją.

Do Wernera Liczki pojechaliśmy z Heńkiem do cieszyńskiej restauracji Pod Jeleniem. Lataliśmy też do Chorwacji rozmawiać z dwoma kandydatami, ale nie byliśmy przekonani. Powtarzałem rozmowy Zbyszkowi, też kręcił głową. Mili, ale żaden nie przekonał. Któregoś dnia Boniek spytał, co się dzieje z Jurkiem Engelem. Powiedziałem, że chyba jest na Cyprze. Zdobyłem numer, Zbyszek zadzwonił. Porozmawiał chwilę, a potem oddał mi słuchawkę. Poprosiłem Jurka o spotkanie, niczego nie obiecując, a on ujął mnie słowami: "Wsiadam w pierwszy samolot do Warszawy". Miał tam dobre życie, ale nie wahał się ani chwili. Wypaliło.

Jego następcą został Boniek. Złośliwi mówią, że panu bardzo to pasowało. Pozycja wiceprezesa rosła, na selekcjonerskim stołku ubył kontrkandydat w wyborach.

- Byłbym głupcem, gdybym wtedy tak myślał. Dzięki Zbyszkowi miałem święty spokój. Sprowadził pierwszych sponsorów, sprzedawał prawa telewizyjne. Zajmował się kasą, Gienio Kolator pilnował biura, czyli sekretarza generalnego Zdzisia Kręciny, który doskonale pracował. Ja wiodłem wygodne życie, odnajdywałem się w tym, co potrafię, czyli reprezentowaniu Polski za granicą, dyplomacji i lobbowaniu w naszym interesie.

Wracając do 2002 roku - już w Azji wiedzieliśmy, co się święci, postanowiliśmy nie przedłużyć kontraktu. Eliminacje Euro 2004 zaczynały się za dwa miesiące, miałem kłopot. Wtedy Zbyszek powiedział: "Mogę to wziąć". Ucieszyłem się, tak wybitnego piłkarza na stanowisku selekcjonera jeszcze nie było. Znał kadrowiczów, był przy drużynie Jurka. Myślałem, że będzie strzałem w dziesiątkę, ale pod koniec roku z powodów osobistych zrezygnował. Wcześniej przegraliśmy z Łotwą, ale eliminacje trwały, nie myślałem, żeby go zwolnić.

Następny był Paweł Janas.

- Miałem ogromny kłopot, bo Zbyszek zrezygnował w grudniu. Zepsuł mi święta, głowiłem się, kto za niego. Miotałem się, jeździłem do różnych kandydatów, ale znowu żaden mnie nie przekonał. Aż przypomniałem sobie o Pawle. Z Legią grał w Champions League, młodzieżówki omal nie wprowadził na igrzyska w Sydney. Niestety, paru młodym piłkarzom odbiło i zamiast myśleć o meczu, kąpali się nago w basenie.

Problemem była choroba Pawła, leczył raka krtani. Podziękował za zaufanie, ale tłumaczył, że lekarz zabrania stresu. W styczniu zadzwonił, "Michał, wezmę to". Jedna z najpiękniejszych chwil w roli prezesa. A Paweł - jeden z najbardziej porządnych ludzi, nigdy nie targował się nawet o złotówkę. Zaproponowałem 25 tys. zł, czyli rocznie zarabiał tyle, ile Waldemar Fornalik w dwa miesiące. Paweł powiedział: "Nie ma sprawy, o bonusach pogadamy, jak będą wyniki. Najpierw robota, trzeba ugasić pożary". Z czasem dostał podwyżkę. 10 tys. zł.

Poprzednicy walczyli o pieniądze?

- Bardziej dla chłopaków. Zbyszek zapytał o bonus dla trenera za punkty w eliminacjach. Gdy się dowiedział, że jest, stwierdził: "Podziel na zespół".

Były naciski polityczne?

- Raz, po MŚ w Niemczech minister sportu Tomasz Lipiec powiedział, że "władze państwa oczekują zmian". To z kolei najtrudniejszy moment w karierze prezesa. Kiedy teraz odwiedzam Pawła w jego leśniczówce, wciąż mi głupio. A on mówi: "Nie rozpamiętuj, na twoim miejscu zrobiłbym tak samo". Nagonka medialna była gigantyczna, trwał konflikt ministerstwa z PZPN. Lipcowi się postawiłem i powiedziałem, że nie państwo płaci selekcjonerowi, nie państwo go wybiera, ale już wiedziałem, że będzie zmiana.

Jak znalazł pan Beenhakkera?

- Jeszcze podczas MŚ w Niemczech zadzwonił do mnie człowiek z jego otoczenia, a mój znajomy z DFB, ze słowami, że gdybyśmy szukali nowego selekcjonera, to wielkie nazwisko jest zainteresowane. Z Leo spotkałem się w kawiarni w Hamburgu i oczarował mnie jak później piłkarzy. Ma wielką klasę i chyba podobne wrażenie wywiera zarówno na kobietach, jak i na mężczyznach. Początkowo myślałem, żeby zatrudnić go w PZPN jako nadzorcę wszystkich reprezentacji narodowych. Parę tygodni później zadzwoniłem, że sytuacja się zmieniła i jest wakat na stanowisku selekcjonera. Leo przyleciał do Warszawy.

Ciężko się rozmawiało?

- Znam wielu Holendrów i Leo nie był pod tym względem wyjątkowy. Także zaczął rozmowę o pieniądzach. Powiedział, że zgodzi się pracować za tyle, ile w Trynidadzie i Tobago. Zażartowałem, że "nie jesteśmy bananową republiką, nie mamy kosztowności zakopanych pod palmami". Bardzo pomógł obecny szef Ekstraklasy SA Boguś Biszof, który wtedy był szefem marketingu Kampanii Piwowarskiej. Kontrakt Leo, 50 tys. euro miesięcznie, finansowaliśmy po połowie.

Czyli pieniądze w kontekście wielkiego nazwiska nie są problemem?

- Nie powinny być. PZPN jest zamożny, gospodarność i finanse to mocny atut ekipy Zbyszka. Polska ma dobrą markę, chętnych do pracy z naszą kadrą by nie brakowało. Nazwisko Leo otwierało wiele drzwi, ale ja nie miałem kompleksów. Jestem na ty z Blatterem, Beckenbauerem czy Rummeniggem. Obracam się w świecie UEFA i FIFA i z Holendrem zawsze dobrze się dogadywałem. W lipcu 2009 roku, niedługo przed wyborami, przyszedł do PZPN na Miodową z butelką whisky i powiedział: "Mnie za chwilę też już tu nie będzie". Podziękował za współpracę, nazwał "fajnym szefem".

Kogo by pan wybrał teraz?

- Zbyszek poprowadzi rozmowy nie gorzej ode mnie. Wychwyci, ile u kandydata jest szczerości, a ile wyrafinowania. Lepiej zna się na futbolu, ja znam się na sędziowaniu. Uważam tylko, że nie powinno się wybierać selekcjonera "na chybcika". Listopadowe sparingi może obejrzeć z boku. Selekcjoner piłkarzy nie trenuje, tylko ich wybiera. Mistrzem był Engel, który idealnie dopasował chłopaków pod względem charakteru.

Pana nazwiska?

- Kasperczak i Nawałka. Heniek ma już 67 lat, szansy nigdy nie dostał. Hiszpan Vicente del Bosque jest młodszy tylko o cztery lata. Do Adama miałem słabość jako piłkarza, był fantastycznym talentem, ale kariery na miarę Bońka nie zrobił przez kontuzję. Nie chcę jednak za nikim agitować, jak w 1998 roku Kwaśniewski. Na finale PP w Łodzi Legia - Katowice siedziałem obok śp. Mariana Dziurowicza, a prezydent rząd za nami. I szeptał na ucho ówczesnemu prezesowi PZPN, ale tak, że wszystko słyszałem: "Jak ten Wójcik nie zostanie selekcjonerem, to naród do końca świata będzie przekonany, że z nim bylibyśmy mistrzami świata". I Dziurowicz, choć bardzo nie chciał, wybrał Wójcika.

Wybrałby pan na selekcjonera człowieka skazanego za korupcję?

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Agora SA