Upadek trenerstwa polskiego

Smuda z wybranego przez aklamację narodowego bohatera skarlał do spławionego przez aklamację narodowego patałacha, przez byłego podwładnego Lewandowskiego zdyskwalifikowanego jako skończony tępak. O upiornym roku polskiego trenerstwa pisze w swoim felietonie dziennikarz ?Gazety? i Sport.pl Rafał Stec.

Nabrałem przed kilkoma dniami niemal pewności, że awans na brazylijski mundial nasi wezmą szturmem. Im bardziej czytałem, że ukraińska federacja wpycha reprezentację w łapy Svena-Gorana Erikssona, tym intensywniej imaginowałem sobie, jak Polacy w wiosennym meczu rąbią sąsiadów aż wióry lecą, by w jesiennym rewanżu, już na pełnym rozluźnieniu, urządzić im atak pomidorów zabójców, o jakim producentom B-klasowej filmoszmiry się nie śniło. Szwed, o czym w kręgach wyższej futbolowej cywilizacji powszechnie wiadomo, trenerem przestał być szmat czasu temu. Wraz ze schyłkiem wieku XX osiągnął ostatni sukces, potem zszedł w szarobury okres przejściowy, wreszcie przepoczwarzył się w wyczynowego naciągacza. Brał fuchy w Meksyku i - dyrektorską - w czwartoligowym Notts County, cumował w Wybrzeżu Kości Słoniowej i drugoligowym Leicester, że żadną robotą się nie brzydzi, udowodnił wyprawą do Pyongyang, odbytą dla pertraktacji z północnokoreańskim reżimem.

Ostatnio lądował w Bangkoku, gdzie nadzoruje rozwój sportowy klubu BEC Tero Sasana, ale jego biznesowi przedstawiciele ewidentnie nadal grasują po innych kontynentach, bez ich czujności Ukraińcy nie wymyśliliby przecież importowania selekcjonera akurat z Tajlandii, rewiru w świecie piłki bliżej niezidentyfikowanego. Niestety, Ukraińcy oprzytomnieli, kontraktu z Erikssonem nie podpisali. Znaczy - walkowerem eliminacji nie oddadzą.

Nadzieja na meczyki z Ukrainą spacerowo odprężające się ulotniła, ale naprawdę mrocznie - a zarazem żałośnie, żałobnie, obelżywie - zrobiło się w miniony weekend, gdy zwaliły się na nas doniesienia, iż pewien niemiecki klub ośmielił się negocjować z Franciszkiem Smudą.

I nie jest to drużyna Bundesligi średnia, słaba lub bezdennie słaba, nie jest to nawet czołowa lub nieczołowa drużyna drugiej Bundesligi, nie, czelność urządzania sobie podchodów pod selekcjonera reprezentacji Polski ma klubidło rozsmarowane na samym dnie drugoligowej tabeli - z siedmioma punktami straty do tzw. bezpiecznej pozycji, na degradację wręcz skazane, w domyśle trzecioligowe. Gdyby jeszcze kilka dni temu ktoś obrzuciłby mnie słowami "Jahn Regensburg", pomyślałbym, że częstuje bawarskim plackiem albo kiełbasą, dopiero przed chwilą sprawdziłem, skąd się ten twór w ogóle wziął, pobieżne zerknięcie w Wikipedię wystarczyło, by potwierdzić oczywiste - do najwyższej Bundesligi nikt nigdy go nie wpuścił.

Kończy się ten smętny dla naszego futbolizmu rok 2012 zniewagą, która powinna wykluczać jakiekolwiek negocjacje, zasługującą co najwyżej na ustalenie, czy znieważający wybiera pistolety, czy noże. Wzdychałem już tutaj nad przekleństwem selekcjonerów naszej kadry - zawsze odchodzących w niesławie, przeważnie brutalnie skopanych, niezdolnych już później do podjęcia pracy na poziomie nieuwłaczającym selekcjonerskiej godności. Przypadek Smudy nadaje jednak zjawisku zupełnie nowy - chciałoby się rzec: haniebny - wymiar, aroganci z Jahn Regensburg mają tyle tupetu, że nie zasadzają się wyłącznie na Polaka, nie spełniają marzeń o zatrudnieniu dużego nazwiska, oni umieszczają go zaledwie wśród pięciu kandydatur, nazwisk rzecz jasna anonimowych i do nikogo nie podobnych. I jeszcze się do tego przyznają - oficjalnie, ustami rzecznika prasowego! Doprawdy, niepokoi, że dotąd kategorycznie nie zareagowali nasi najżarliwiej patriotycznie usposobieni politycy - nie publikują listów otwartych o zszarganiu Honoru Trenera Drużyny Narodowej, nie szykują w zemście kibolskiego najazdu, nie wzywają do stanowczej interwencji ministra spraw zagranicznych Rzeczypospolitej, z góry przepraszam patriotów, jeśli zastosowałem zbyt mało wielkich liter.

Kto jeszcze nie poczuł na twarzy, że Niemiec znów pluje, niech przejrzy w lokalnych bawarskich mediach kpiny ze Smudy, który przed chwilą szefował gwiazdom formatu Roberta Lewandowskiego i Kuby Błaszczykowskiego, a zaraz przyjdzie mu firmować kopaninę Francky'ego Sembolo (nie znam, cytuję) i Jonatana Kotzkego (nie znam, cytuję). A nawet jeśli nie chcecie, jeśli trafiło na typowego czytelnika "Wyborczej", zatrutego kosmopolityzmem i pozbawionego patriotycznej wrażliwości, to miejcie przynajmniej współczucie dla całego polskiego trenerstwa, które przeżyło rok upiorny.

Pal licho impertynencje obcojęzyczne, odkąd pamiętam, polskich szkoleniowców ceni zagranica niżej od polskich piłkarzy, zezwalając im propagować swoją filozofię głównie na zadupiach cypryjskich, saudyjskich, sudańskich, chińskich czy syryjskich. Spójrzmy na naszą zagrodę, spójrzmy na nasze najznaczniejsze postaci.

Oto Orestowi Lenczykowi, choć wygrywa on ze Śląskiem Wrocław tzw. ekstraklasę, powszechnie odmawia się zasług z powodu kuriozalności rundy wiosennej, następnie szefowie rozbierają mu mistrzowską drużynę do rosołu, następnie przychodzą poniżenia w europejskich pucharach, bunt w szatni, wreszcie zostaje trener wylany. Oto dwukrotnego ligowego triumfatora Macieja Skorżę po wypędzeniu z Legii przygarnia zaledwie Al-Ettifaq Club - zapewne nieźle płacąc, ale nie oferując sportowego spełnienia, zresztą aktualny wicemistrz Arabii Saudyjskiej pod dowództwem fachowca z Radomia zawisł na miejscu w tabeli tylko piątym. Oto Michał Probierz, promowany przez natchnionych ekspertów jako polski Guardiola, zbiegł z piątego już klubu w minionym półtora roku, co wypada obwołać wyczynem na skalę międzynarodową. Oto Czesław 711 połączeń z "Fryzjerem" Michniewicz, promowany dla odróżnienia jako polski Mourinho, zdołał wydłubać sobie tylko kilkutygodniową robótkę w Polonii Warszawa. Oto Piotr Nowak, zachwalany jako gigant zdolny poprowadzić polską kadrę lub sprawy sportowe PZPN, został po fatalnej serii wyników wyrzucony z Philadephia Union i oskarżony o wokółtransferowe machlojki. Oto Jerzy Engel - w telewizyjnym studiu każdym gestem zdradzający duchową więź łączącą go z Aleksem Fergusonem, Vicente del Bosque i innymi czempionami - został zniesławiony przez nowe władze PZPN, które bez dania racji odebrało mu intelektualny nadzór nad nieodgadnionymi dla zwykłego śmiertelnika zawijasami polskiego systemu szkolenia. Gdzie nie spojrzeć, tam spadał na nasze trenerstwo koklusz i gradobicie.

Smuda - nawet wyjąwszy niemiecki afront, którego biedaczysko nie rozpoznał - potłukł się najboleśniej. Z wybranego przez aklamację narodowego bohatera skarlał do spławionego przez aklamację narodowego patałacha, przez byłego podwładnego Lewandowskiego zdyskwalifikowanego jako skończony tępak - w wygłoszonej publicznie krwiożerczej antytrenerskiej tyradzie, jakiej nasz futbol nie pamięta. I lud napastnikowi uwierzył, krakowski wezbrał furią, kiedy zaczęto szeptać, że były selekcjoner może wprosić się do Wisły.

Czy gwałtowna zmiana nastrojów wyrasta z jakichkolwiek racjonalnych przesłanek, czy zrodziła ją ślepa furia po klapie na Euro 2012? Byłby Smuda trenerem aż tak beznadziejnym, że nawet w Polsce żadnej przyzwoitej chałtury już nie znajdzie? On się w krajowej stawce jednak wyróżniał - klubowe sukcesy miał i w latach 90., i przed kilkoma chwilami, wyreżyserował najwięcej sensownych meczów w europejskich pucharach, tylko jego angażowali wszyscy lokalni potentaci. Wystarczył jeden spaprany turniej, by unieważnić wszystko, co działo się wcześniej? Wystarczył jeden turniej, by z pułapów wiosennego grania w Pucharze UEFA (tam zabawiał z Lechem przed objęciem kadry) stoczyć się na pogranicze drugiej i trzeciej ligi? Nie spodziewam się, że Smudę miałaby wabić - jak rówieśnika, również urodzonego w roku 1948 Erikssona - federacja z ambicjami awansu na mundial, ale między reprezentacją Ukrainy a Jahn Regensburg mieści się jeszcze trochę stanów pośrednich.

Pośrednich, czyli u nas niepopularnych. U nas trener zbyt często jest wart tyle ile jego ostatni mecz. Z tej perspektywy Smuda faktycznie wygląda wyłącznie niskoligowo.

Podyskutuj o felietonie na blogu Rafała Steca

Więcej o:
Copyright © Agora SA