Polaków misja niemożliwa: Pobić maleństwo

Im bardziej Europa się rozpada, w tym tragiczniejsze położenie wpycha niezdarny polski futbol. Wszystko przez uparte duże państwa, które po podziale na maleńkie państewka wcale sportowo nie słabną, wbrew oczywiście logicznej zasadzie, że mniejszy może mniej niż duży - pisze dziennikarz Sport.pl i ?Gazety? Rafał Stec.

Podyskutuj o felietonie na blogu Rafała Steca

Była sobie np. kiedyś Jugosławia, rozległa na imponujące 23 miliony dusz, a kiedy była jeszcze jedną zwartą krainą, nasi kopacze mieli w niej ledwie pojedynczego przeciwnika. Niestety, to już idylliczna, zamierzchła przeszłość. Dziś zagraża nam i Serbia (7,3 mln par nóg), czyli największy (!) po Brazylii i Argentynie eksporter piłkarzy; i Chorwacja (4,5 mln), czyli nie tak dawny brązowy medalista mundialu; Słowenia (2 mln), czyli najmniejsze pod względem liczby ludności państwo, które dwukrotnie dochrapało się mistrzostw świata; i Bośnia z Hercegowiną (4,6 mln), i Macedonia (2,1 mln), i Czarnogóra (0,6 mln). Sześć reprezentacji, każda niebezpieczna, każda poza macedońską klasyfikowana wyżej od biało-czerwonych w rankingu FIFA.

Chorwaci wlali naszym na Euro 2008 i po ich trupach dotarli do ćwierćfinału. Następnie Polaków skopali Słoweńcy - i w RPA wyraziście zapisali się, jak już wspomniałem, w kronikach mundiali. Teraz zasadzają się na wybrańców selekcjonera Waldemara Fornalika Czarnogórcy - celują w jeszcze okazalszy rekord, ich awans na MŚ oznaczałby wymazanie wyczynu Trynidadu i Tobago i wtargnięcie na najważniejszy futbolowy turniej kadry najmniej licznego narodu w dziejach. Traktować wypada ich poważnie, przed Euro 2012 dwukrotnie zatrzymali Anglię i z walki odpadli dopiero w barażach. Co nikogo zorientowanego nie dziwi, przyadriatyckie plemiona zdobywają medale wszędzie - w piłce nożnej, siatkowej, koszykowej, ręcznej, wodnej, prawdopodobnie nawet nadrzewnej, jeśli takowa istnieje.

O nadnaturalnych zdolnościach do gier drużynowych ludów skupionych za komuny pod flagą Jugosławii wyśpiewano już wszystkie publicystyczne psalmy, ale do rozwikłania zagadki nie zbliżyliśmy się ani o krok. Niespecjalnie trafiają do mnie opowieści o bolesnej historii, która skazywała ich na ciągłą walkę o przetrwanie i uczyniła patriotów pragnących umrzeć dla ojczyzny również na boisku. Raczej myślę sobie, że wojny zakłócają trenowanie, że dla piłki kopania lub odbijania ludzie wynaleźli już obiekty wygodniejsze niż leje po bombach.

Próbowaliśmy swego czasu wyciągnąć od Słoweńców tajemnicę sukcesu ich piłkarzy. "Infrastruktura taka sobie, system szkolenia nie istnieje, z młodzieżą nikt nie pracuje" - usłyszał na MŚ redakcyjny kolega Michał Szadkowski. "Ligę mamy bylejaką, ruchami transferowymi sterują oszuści" - usłyszałem ja. Czarnogórców aż strach przepytywać, bo gdy my na igrzyskach w Londynie opłakiwaliśmy australijską klęskę siatkarzy, oni oklaskiwali srebro w piłce ręcznej kobiet oraz półfinał w piłce wodnej mężczyzn. Kraik liczbą mieszkańców ustępujący Wrocławiowi!

Kopią też piątkowi przeciwnicy Polaków przyzwoicie. My piszczymy w ekstazie po golach Lewandowskiego, sławiąc w nim naszego jedynego napastnika europejskiej klasy w bieżącym stuleciu, tymczasem Czarnogórcy ledwie założyli reprezentację, a już wystawiają duet atakujących o zbliżonej reputacji - mistrza Serie A Mirko Vucinicia z Juventusu, który na włoskich boiskach ustrzelił ponad setkę goli, oraz zjawiskowego Stefana Joveticia z Fiorentiny, pożądanego przez potentatów i wycenianego na 30 mln euro. Obaj zdradzają silne skłonności artystyczne, nie trzeba wybujałej fantazji, by wyobrazić sobie, jak z tyłów naszej drużyny robią jesień średniowiecza.

Bałkańskim rywalom daleko do choćby szerokiej europejskiej czołówki, ale ja mam stracha. Polscy piłkarze przećwiczyli mnie ostatnio zbyt ostro, bym nie zauważył, że chętnie przegrywają z reprezentantami państw, które przed demontażem bloku radzieckiego nie istniały. Pomogli osiągnąć historyczny sukces Łotwie, po porażce w Warszawie przepuszczając ją do Euro 2004. Dali się pokonać Armenii (w meczu o punkty), Litwie, Estonii (sparingowo), nasze kluby odpadały po bojach z klubami azerskimi, kazachskimi (dwukrotnie), białoruskimi (trzykrotnie) estońskimi, litewskimi, łotewskimi (dwukrotnie), gruzińskimi i mołdawskimi. Wszystkie zebrane na jedną kupkę dane wyglądają wstrząsająco, coraz trudniej znaleźć rywala, z którymi nasi nie przegrywają z zasady - bo pewnych rzeczy robić nie wypada, porażka uderzałaby w ich godność, odczuwaliby po niej fizyczny ból.

Dziś kibice odruchowo kulą się w sobie na dźwięk słowa "Anglia", mnie prześladuje wspomnienie poprzednich eliminacji, w których poznęcali się nad Polakami Słoweńcy, a także Słowacy, zwycięscy i u siebie, i u nas. Teraz znów zderzamy się z reprezentacjami pokomunistycznymi - Ukrainą, Mołdawią, wywołującą we mnie szczególną trwogę Czarnogórą. Niby średnio groźną, ale... Pojugosłowiańscy wyczynowcy to są, jak ustaliliśmy, zwierzęta, atleci z niewiarygodnym instynktem wygrywania, często roznoszeni przez fizjologiczną niezgodę na porażkę. Nasi tymczasem nadal wyglądają na rozbitych czerwcową klapą, selekcjonera chwalą wstrzemięźliwie, brak entuzjazmu okazują niemal ostentacyjnie, nowy przewodnik stada nowego życia ewidentnie w nich nie tchnął. Oni wywodzą się z okolic drastycznie uboższych w dary przyrody - gdyby Rzeczpospolitą ponownie rozbić dzielnicowo, gdyby bardziej pechowe dzielnice kleciły kadrę bez wybryków natury w typie Lewandowskiego czy Błaszczykowskiego, niechybnie poniosłyby klęski tak spektakularne, że historia futbolu przesunęłaby klęskowe granice ludzkich możliwości w rejony, o których dotąd obawialiśmy się choćby pomyśleć.

Słowem, polskim piłkarzom przytrafia się sukces wyłącznie w warunkach idealnych - przy pełnym zjednoczeniu, więcej niż pełnym zaangażowaniu, w pełni sprzyjającym okolicznościom.

Przed wylotem do Podgoricy brakuje poszlak, by przypuszczać, że reprezentacja spełnia powyższe kryteria. Gdyby w worek treningowy usłużnie nie wcieliła się w czerwcu Andora, nasi piłkarze w bieżącym roku strzelaliby średnio marne pół gola na mecz. Gdybyśmy chcieli odnaleźć ich ostatnie istotne - o stawkę - zwycięskie spotkanie, musielibyśmy cofnąć się do wiosny 2009, którą ozdobili figlarnym 10:0 nad San Marino. Gdyby wyciągać wnioski z przebiegu ostatniego sparingu, w ambarasującym stylu oddanego Estonii, trzeba by ogłosić, że punktów w rozpoczynających się eliminacjach poszukają dopiero w starciu z Mołdawią, w minionych kwalifikacjach sklasyfikowaną zaraz pod Luksemburgiem. Gdybyśmy wreszcie postanowili lapidarnie opisać reprezentacyjny krajobraz, powzdychalibyśmy nad niepokojącym paradoksem - oto wyjątkowo niepozorny selekcjoner próbuje przejąć władzę nad kadrą akurat wtedy, gdy po raz pierwszy od lat rozpycha się w niej cała grupa osobistości z rozrośniętym ego. Dortmundczycy czują się gwiazdami, wysokiego mniemania o sobie nie ukrywają, od kilkunastu miesięcy to oni wydają werdykty w sprawie szefa, zamiast potulnie wyczekiwać, aż oceni ich szef.

Stąd bierze się moje przypuszczenie, że inauguracja w Czarnogórze wywrze wpływ na mundialowe eliminacje fundamentalny. Po smętnej paradzie klęsk w europejskich pucharach nasz futbol ponownie opadły grobowe nastroje, porażka w peryferyjnym kraiku nadwątli nadzieje, że punkty da się przywieźć z Ukrainy lub Anglii, bohaterowie Borussii być może znów nabiorą ochoty, by wytłumaczyć trenerowi, że wiedzą lepiej, jak grać. Ryzykujemy sporo, szykujmy się na grę o najwyższą stawkę. Brutalnie podsumowując - niepowodzenie wyrzuci prawdopodobnie Polskę z międzynarodowego futbolu na cały rok, do następnej edycji klubowych rund wstępnych, choć oczywiście w październiku tradycyjnie połudzimy się, że po 39 latach nasi znów zdołają pokonać Anglię.

Podyskutuj o felietonie na blogu Rafała Steca

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.