Australijskie ligi za miliard dolarów

We wtorek władze australijskiej National Rugby League ogłosiły - nie bez dumy - że podpisały nową, lukratywną umowę telewizyjną. Otwarta stacja Nine Network i operator płatnej telewizji Foxtel zapłacą za pięć kolejnych sezonów ligi ponad miliard dolarów australijskich (w przybliżeniu to także miliard w walucie amerykańskiej). W porównaniu do poprzedniej umowy - wygasającej z końcem obecnego roku - NRL dostała podwyżkę o ponad 100 proc.

To druga z australijskich lig futbolowych (w świecie anglosaskim - rugby to również wersja futbolu), której kontrakt telewizyjny osiągnął tak wysoki pułap. Obowiązująca już w tym roku pięcioletnia umowa Australian Football League z inną otwartą telewizją Seven Network i Foxtel ma wartość 1,25 mld dolarów australijskich.

Sumy są szokujące (u nas T-Mobile Ekstraklasa dostaje co roku od Canal+, Polsatu i Eurosportu w sumie ok. 110 mln zł, czyli 34 mln dolarów, czyli około sześć razy mniej niż NRL), jeśli weźmiemy pod uwagę, że w Australii żyje tylko 22 miliony ludzi, a gigantyczne sumy dostają przedstawiciele dyscyplin, których gdzie indziej niemal się nie uprawia. Warto jednak pamiętać, że NRL to liga w rugby trzynastoosobowym (inaczej zwanych rugby league) kompletnie różnej od piętnastoosobowego (rugby union), w które gra się na całym świecie.

Obie wersje wywodzą się z tego samego źródła, ale rozdzieliły się już pod koniec XIX wieku, gdy drużyny z północy Anglii wprowadziły zwyczaj wynagradzania zawodników. Nie było to jeszcze zawodowstwo, bo najpierw chodziło o zwrot kosztów utraconych zarobków biednym robotnikom czy górnikom. Na to nie chcieli się zgodzić rządzący sportem arystokraci z Londynu. Konflikt zakończył się tak głęboką schizmą, że do 1995 r. zawodnicy rugby league dożywotnio byli dyskwalifikowani w rugby union.

Dziś obie wersje różni nie tylko liczba zawodników na boisku, ale także sposób liczenia punktów, przebieg gry (w rugby league nie ma np. takich formacji jak rucki, maule, a młyny są tylko symboliczne) i wiele podstawowych przepisów (jak np. linie na boisku). W Australii, gdzie arystokratów ceniących amatorstwo nie było, "trzynastki" od razu stały się popularniejszą odmianą rugby. Zostało do dziś, choć w piętnastkach Australijczycy dwukrotnie sięgali po mistrzostwo świata. Obok Australii zawodowo "trzynastki" uprawia się jeszcze w Wielkiej Brytanii, południowej Francji i Nowej Zelandii.

Jeszcze mniej popularny na świecie jest futbol australijski, ale mieszkańcom najmniejszego kontynentu to nie przeszkadza. Średnia oglądalność jednego meczu AFL w telewizji wynosi prawie 900 tys. (dla porównania - NRL 1,01 mln), finały śledzi ok. 3,5 mln ludzi (średnia). Jeśli chodzi o frekwencję na meczach to wynosi ona 32 tys. na mecz w AFL i 17 tys. w NRL.

W australijskim fenomenie sportowym popularność sportów z jajowatą piłką nie odbija się na innych dyscyplinach. Australijczycy mają przecież świetną drużynę w krykiecie (cztery tytuły mistrza świata) i koszykówce kobiet (pięć medali na pięciu kolejnych igrzyskach). Koszykarze i piłkarze z Antypodów też są nieźli. Nawet w siatkówce ograli zwycięzcę ostatniej edycji Ligi Światowej (tak, to była Polska). Zresztą od 20 lat z każdych igrzysk przywożą worek medali (od igrzysk w Barcelonie 257, w tym 70 złotych). Nic tylko zazdrościć i medali, i dwóch lig, na które warto wydać po miliard dolarów.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.