99. Tour de France. Setka zawodowców, tysiące amatorów i setki miliony widzów

La Grande Boucle - ?Wielka Pętla?, jak mawiają Francuzi, przykuwa od lat uwagę setek milionów kibiców na świecie. Większą oglądalnością cieszą się tylko igrzyska olimpijskie i piłkarskie mistrzostwa świata. Od 1903 roku Francja jest w lipcu na wakacjach i ogląda, wręcz pasjonuje się Tour de France. A w sierpniu Francuzi sami wyruszają na wakacje. Szczęśliwy kraj.

Witajcie w Pirenejach! Bienvenus w górach, gdzie powinny rozstrzygnąć się losy każdego wyścigu. Tym razem Tour de France gościł tam tylko dwa dni. To krócej niż zazwyczaj, ale wystarczająco długo, by na krętych, wąskich, niebezpiecznych szosach stracić nadzieje i złudzenia. Albo tak jak w tym roku najlepsi popędzić szybciej niż inni w stronę Paryża i końcowego sukcesu. O historii Tour de France w Pirenejach można by napisać opasłą księgę. Nie byłaby, o nie, zapisana wyłącznie złotymi czcionkami - tyle w niej ludzkich dramatów, małych i dużych tragedii, łez rozpaczy i okrzyków radości.

W ostatnią środę przed południem kolarze wyruszyli z centrum pięknego Pau na blisko 200-kilometrową trasę, z czego 57 km ostrych podjazdów na cztery mityczne przełęcze Col d'Aubisque (1709 m n.p.m), Col du Tourmalet (2115), Col d'Aspin (1489) i Col de Peyresourde (1569). Na każdym przejechanym metrze kłaniała się im i nam historia wyścigu, bo po tej trasie jechano już ponad 70 razy!

Jej dziewicze karty zapisane zostały w lipcu 1910 roku, kiedy po raz pierwszy właśnie Pireneje, a nie bardziej ucywilizowane Alpy znalazły się na trasie TdF. Francuzi zawdzięczają to Alfonsowi Steinesowi, który został wysłany przez organizatora i fundatora wyścigu pana Henriego Desgrange'a na rekonesans pirenejskich przełęczy. Kiedy z kierowcą zbliżał się do Tourmalet, rozszalała się śnieżyca. Szofer odmówił jazdy, więc wysłannikowi szefa nie pozostało nic innego, jak nastawić kołnierz i pokonać ponad cztery kilometry piechotą. Dopiero następnego dnia udało mu się wysłać do Paryża depeszę: "Jestem po drugiej stronie Tourmalet. Szosa znakomita. Nadaje się na potrzeby wyścigu".

21 lipca 1910 roku kolarze pokonali więc po raz pierwszy te same wzniesienia co w tym roku, tylko etap był dłuższy, bo liczył 325 km. Ale na początku XX wieku blisko 500 kilometrów do przejechania nie było rzadkością. Start o 3.30, w środku nocy, po blisko 15 godz. mordęgi na metę dotrą najlepsi. Octave Lapize wygrał etap i wyścig. Ostatni na mecie w Bayonne, a dotarło w sumie 46., Georges Cauvry przyjechał w środku nocy, po 22 godz. jazdy. Wzniesienia pokonywano zarówno na rowerze, jak i na piechotę, z rowerem na ramieniu albo i bez. Bo zdarzali się tak "zakręceni", że zostawiali rowery na skraju drogi i drałowali na piechotę. Był też jeden, o nazwisku Gustave Garrigou, któremu udało się pokonać Tourmalet (blisko 20 km podjazdu o średnim nachyleniu 7,4 proc.), nie schodząc z roweru! To był wyczyn, który uhonorowano specjalną nagrodą 100 franków. W tym czasie zwycięzca całego wyścigu dostawał 5000 franków w złocie, co pozwalało na zakup np. 10 tys. bochenków chleba (może tylko bagietek?).

Kolarskie historie w Pirenejach to także opowieści przekazywane z pokolenia na pokolenia. Ważne, kiedy chce się poznać historię wyścigu. Jesteśmy w 1913 roku. Organizatorzy wracają do mierzenia czasu na etapach, raz na zawsze odchodząc od liczenia punktów za miejsca, wg których ustalano końcową klasyfikację. Im mniej punktów (sumy miejsc), tym lepiej.

Na etapie prowadzącym przez Tourmalet znakomicie radzi sobie Eugene Christophe. Jednak na zjeździe zostaje potrącony przez samochód, upadek, złamany widelec w rowerze. Nasz bohater nie daje za wygraną. 14 km dzieli go od miejscowości Sainte-Marie de Campan. Schodzi, biegnie, słania się na nogach z rowerem na plecach, wreszcie trafia do kuźni, sam musi naprawić uszkodzony rower. Sam, bo taki był regulamin, a nad jego przestrzeganiem czuwało dwóch sędziów towarzyszących mu przez cały czas tej eskapady. Na szczęście pochodzący z okolic Paryża kolarz był z zawodu ślusarzem, więc miech nie był dlań narzędziem nieznanym. Na całej tej kowalsko-ślusarskiej operacji Eugene, czyli Gienio, stracił ponad 4 godz., przegrał wyścig, ale został jedną z jego legend.

Ten sam Christophe doczekał się jeszcze jednego wielkiego wyróżnienia. Startując w Tour de France 11 razy, nigdy nie wygrał klasyfikacji ogólnej (będąc liderem, jeszcze dwukrotnie łamał widelec i tracił godziny na naprawach), ale był pierwszym kolarzem w historii, który jechał w żółtej koszulce lidera. Działo się to 18 lipca 1919 roku. Organizatorzy postanowili w ten sposób wyróżnić prowadzącego kolarza, a kolor wybrali dlatego, że gazeta "l'Auto", organizator wyścigu, wychodziła na żółtym papierze. Kiedy w 1903 roku organizowano wyścig po raz pierwszy, nakład gazety wynosił ponad 14 mln egzemplarzy rocznie, po dziesięciu latach dzięki Tour de France nakład roczny wzrósł do ponad 43 mln egzemplarzy.

W tym roku pirenejskie drogi i bezdroża powitały nie tylko uczestników Tour de France, ale także kilka tysięcy miłośników kolarstwa, którzy na tej samej, królewskiej trasie zmierzyli się z legendarnymi trudnościami. Kilkanaście lat temu miesięcznik "Velo" zapoczątkował, zrazu nieśmiało, akcję "L'etape du Tour". Oczekiwania organizatorów zostały bardzo szybko przekroczone. Niedzielnych kolarzy liczy się we Francji na setki tysięcy, nic więc dziwnego, że wielkie rzesze cykloturystów czekają na dzień, w którym pismo poda, na jakiej trasie rozegrana zostanie kolejna edycja wyścigu dla wszystkich. W tym roku padło na etap królewski w Pirenejach w dniu 14 lipca, w Święto Narodowe, ale to drugi i zarazem ostatni etap wyścigu dla niezrzeszonych kolarzy. Pierwszy odbył się tydzień wcześniej, 8 lipca w Alpach, na trasie 11. etapu Tour de France, a na 150 km, bagatelka, cztery trudne podjazdy - od 1638 do 2067 m n.p.m., łącznie 70 km pod górę - reszta w dół. Można sobie było wybrać trasę między Alpami i Pirenejami, wystartowało ponad 10 tys. niezrzeszonych. Tour czyni cuda.

Powrót do historii. Podczas wyścigu, obojętnie, czy działo się to w Alpach, w Pirenejach, czy też na płaskiej drodze w Burgundii, Bretanii lub Normandii, często dochodziło do poważnych wykroczeń. Idea fair play nie zawsze brała górę nad nieodpartą chęcią sukcesu.

Rozrzucane na szosie gwoździe (tak jak i w tym roku) należały do podstawowego wyposażenia żądnych mocnych wrażeń kibiców. Oczywiście niektórzy kolarze byli wtajemniczeni w mało piękny scenariusz. Na starcie otrzymywali taką np. informację: "Między 120. i 125. km po prawej stronie szosy będą rozsypywane gwoździe". Dochodziło do defektów. Bodajże w 1905 roku na jednym z etapów gumy złapali wszyscy kolarze poza. jednym. A ponieważ każdy defekt trzeba było usuwać własnoręcznie, bez pomocy, gwoździe i dziurawione opony stanowiły dodatkowe utrudnienia w i tak niełatwym wyścigu. Czyż trzeba dodawać, że rowery wyposażone były wówczas w tzw. ostre koło i trzeba było pedałować bez przerwy?!

Innymi "ulepszeniami" były nagminne, nocne przesiadki, a to do towarzyszących wyścigowi samochodów, a to do pociągów, wyprzedzanie wyścigu i powrót do peletonu, umykając bacznemu spojrzeniu sędziów. Wpadki się zdarzały, a jakże. Już w 1904 roku dziewięciu kolarzy zostało usuniętych, a w listopadzie zdyskwalifikowano czterech pierwszych w klasyfikacji ogólnej i zwycięzcą został ten piąty, 20-letni Henri Cornet, najmłodszy do tej pory zwycięzca Tour de France. Na mecie miał czas gorszy od najlepszego z grupy banitów Maurice'a Garina o ponad 3 godz., ale ostatecznie to on przeszedł do historii.

Henri Desgrange, pomysłodawca i organizator wyścigu, groził zamknięciem przedsięwzięcia, ale nigdy groźby nie spełnił i kierował imprezą do 1939 roku. Przeżył jednak kilka dramatycznych chwil. Kiedyś pod osłoną nocy na jednym z etapów w Pirenejach rozległy się strzały z myśliwskiej broni. Celem ataku nie była zwierzyna. Strzelano do kolarzy, bo jeżdżący w krótkich spodenkach cykliści mieli przeciwników. Śledztwo miejscowych policjantów nie przyniosło efektów.

Kroniki wyścigu odnotowały także kilka prób otrucia rywali. Trucizna znajdowała się w podanym usłużną ręką bidonie na pirenejskim etapie z metą w Bayonne (1911 rok), kiedy to Paul Duboc najpierw zdobył ponad 10-minutową przewagę nad liderem, a potem na zjeździe z Aubisque znaleziono go w rowie wijącego się z bólu, wymiotującego, jak gdyby płynął statkiem po wzburzonych wodach Zatoki Biskajskiej. A w 1923 roku podobne przypadki spotkały Włocha Bottecchię i Belga Scieura. Nie można pominąć milczeniem wielu prób podpiłowania kierownicy lub ramy.

Niemal co roku, zwłaszcza na górskich etapach, dochodzi do kraks i tragicznych wypadków. Nie wszystkie kończą się dramatycznie, ale są takie, o których opowiada się z pokolenia na pokolenie, wyświetla zachowane obrazy. Do najbardziej spektakularnych historii należy upadek Hiszpana Luisa Ocany. To było w 1971 roku, kiedy mistrzem nad mistrzami był Belg Eddy Merckx. Do tej pory żaden z kolarzy nie odniósł tylu sukcesów co słynny "Kanibal", jak ochrzciła go paryska "l'Equipe". Tymczasem pod Pirenejami wyrósł mu bardzo groźny rywal. Hiszpan Luis Ocana, zwycięzca TdF z 1973 roku. Po zakończonej karierze producent armaniaku nie poradził sobie z wieloma problemami w życiu osobistym, popełniając samobójstwo w 1994 roku w swej hacjendzie na południu Francji. Jednak wtedy, w lipcu 1971 roku, Ocana był na ustach wszystkich. Jeszcze w Alpach na jednym z etapów wyprzedził Merckxa o prawie 9 min i spokojnie czekał na "swoje" Pireneje. Znał tam każdy podjazd, zakręt i zjazd. Jednak kolarscy bogowie mieli mu coś za złe. Kiedy Ocana gnał w kierunku mety, zjeżdżając z Col de Mente (przełęcz, przez którą kolarze jechali w ostatni czwartek), rozszalała się burza, szosa zamieniła się w potok błota, widoczność spadła do zera. Wpadł do rowu, bo jakżeby inaczej, a kiedy ledwo wygramolił się z powrotem na szosę, wleciał na niego pędzący Holender Joop Zoetemelk. Ocana stracił przytomność, odwieziono go do szpitala. Eddy Merckx został liderem, ale odmówił założenia koszulki na następnym etapie, pamiętając o wypadku rywala. Wygrał po kilku dniach w Paryżu, odnosząc trzeci z pięciu sukcesów w tym wyścigu.

Śmiertelne wypadki zdarzają się na trasach kolarskich wyścigów, ale należą - na szczęście - do rzadkości. W Tour de France dwa tragiczne wydarzenia wstrząsnęły kolarskim światem. Rok 1967. Na stoku Mont Ventoux, zwanym "Gigantem Prowansji", umiera Anglik Tom Simpson, pierwszy Brytyjczyk, który założył koszulkę lidera Tour de France. Tylko na jeden dzień. W historii było ich w sumie pięciu: Simpson, Boardmann, Yates, Millar i Wiggins, tegoroczny zwycięzca. Simpson był pierwszą ofiarą dopingu, która zmarła na oczach milionów telewidzów. Przestroga, która, niestety, nie powstrzymała innych.

Kolejna śmiertelna ofiara to Włoch Franco Casartelli. To był tragiczny wypadek 18 lipca 1995 roku, kiedy biorąc udział w kraksie na zjeździe z przełęczy Portet d'Aspet w Pirenejach, Włoch - mistrz olimpijski z Barcelony '92 - doznał poważnych urazów głowy i twarzy. Jechał bez kasku. W miejscu tragedii został wzniesiony pomnik upamiętniający jego śmierć.

Niewiele brakowało, a sam byłbym świadkiem kolejnego śmiertelnego wypadku, tym razem na zboczach Tourmalet. Obsługiwałem wyścig jako dziennikarz "l'Equipe", gazety organizującej tour, więc raczej bez kłopotu poruszałem się po wyścigowej kolumnie. To był 1988 rok. Przed nami jechał peugeot Jacques'a Goddeta, dyrektora wyścigu, wielkiego dziennikarza, wieloletniego "Prezydenta" jak go nazywano z racji kierowania i gazetą, i wyścigiem. Nasze dwa samochody jechały dosyć szybko, umykając pędzącym z góry i za nami kolarzom. I nagle czerwone auto szefa zatańczyło na zakręcie. Z prawej strony niekończąca się przepaść, brak pełnych barierek, tylko od czasu do czasu betonowe słupki i fragmenty zabezpieczeń. I na takim słupku zatrzymał się samochód patrona TdF. Kierowca i on sam byli biali jak kawałki kredy. Na szczęście nic się nie stało, ale od tragedii dzielił ich włos. Niestety, wieczorem Francis, który jeździł z szefem od wielu lat, stracił posadę. Bardzo to wtedy przeżyłem. Nie było jednak innego wyjścia. Brak zaufania szefa do kierowcy sprawił, że panowie się rozstali.

Na zakończenie będzie o innych prezydentach - tych Republiki. Każdy z nich interesował się Tour de France. Większość spędzała na trasie przynajmniej dzień. Oczywiście albo w Alpach, albo w Pirenejach, bo emocji więcej, a podjazdy w górach widać jak na dłoni. Nicolas Sarkozy, sam jeżdżący na rowerze, Jacques Chirac, Valery Giscard d'Estaing, François Mitterrand to jedni z tych, którzy nigdy nie przepuścili okazji, by zagubić się w najbardziej popularnym francuskim święcie. Historia zna jednak przypadek, kiedy to Tour de France odwiedził prezydenta Republiki. Było to w 1960 roku, kiedy szefem państwa był generał Charles de Gaulle mieszkający w bardzo przytulnym dworku w miejscowości Colombey-les-deux-Eglises. Sobota, wczesne popołudnie. Peleton jedzie z Besancon do Troyes. I nagle dyrektor wyścigu zatrzymuje kolumnę, wysiada z samochodu i wita stojącego wśród kibiców generała. Pojawia się lider Włoch Gastone Nencini, witając prezydenta w imieniu kolarzy. Wszyscy biją brawo, peleton rusza, a tę niecodzienną chwilę postanowił wykorzystać francuski kolarz Beauffeuil, oddalił się i wygrał przedostatni etap wyścigu w Troyes.

Każdego roku z okazji Tour de France zapisywane są nowe karty jego historii. Tak było i w 2012 r. w wyścigu, który skończył się wczoraj w Paryżu. Co zostanie z trwającej ponad trzy tygodnie jazdy? Jakie obrazy w pamięci milionów kibiców zebranych po obu stronach szosy, wypatrujących najpierw kolumnę reklamową rozdającą tysiące gadżetów, a potem motocyklistów Gwardii Republikańskiej, wreszcie kolarzy, którzy przemkną obok, a wszystko trwać będzie kilkadziesiąt sekund.

Przez dziesięciolecia kibice wspominać będą nazwiska bohaterów. W tym roku byli nimi Brytyjczycy Wiggins i Froome, Włoch Nibali, Słowak Sagan, Francuzi Voeckler, Rolland i Pinot, Szwajcar Cancellara. Też znajdą swoje miejsce w historii Wielkiej Pętli, bo tę zapisuje się co roku. Nie przegapcie Państwo następnej okazji. Za rok ścigać się będą po raz setny.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.