Rafał Stec o Hiszpanii: Zachwycający okrutnicy

Hiszpanów interesuje tylko kruszec najcenniejszy, oni unieważniają wszystkie rekordy i rewolucjonizują futbol - pisze Rafał Stec.

Bałem się, że rzucą mnie na kolana. Że będę błagał - Hiszpanię, Katalonię, Barcelonę - żeby już swojego stylu nie rozwijały, żebyśmy nie dotrwali czasów, w których postanowią prowokacyjnie wstrzymywać się ze strzeleniem gola, by do ostatnich sekund nie pozwolić rywalom zacząć akcji od środka boiska. Gdyby przecież wyznawcy tiki-taki uparli się wznieść na jeszcze wyższy poziom, to musieliby prawdopodobnie zaserwować nam seanse nieludzkiego okrucieństwa - przesuwamy piłkę między sobą do upadłego, niespiesznie tamtych nakłuwamy, to z lewego skrzydła, to z prawego albo ze środka, by jedyne pchnięcie zadać, kiedy tamci marzą już o ucieczce do szatni.

Ale piłkarze Vicente del Bosque zareagowali wczoraj w Kijowie tak, jakby chcieli wywrzeć srogą zemstę na świecie poirytowanym ich stylem - jeszcze niedawno chóralnie wielbionym - i wyrzucającym im, że przestali uprawiać futbol urzekająco innowacyjny, a zaczęli przeraźliwie nudny. Ruszali się energiczniej niż kiedykolwiek wcześniej podczas Euro 2012, jeszcze przed przerwą przeszyli Włochów dwoma golami, do kombinacji wewnątrz pola karnego dołożyli perfekcyjny kontratak, udowadniając, że w razie wyższej konieczności dysponują repertuarem zagrań bezgranicznie uniwersalnym. Gdybyśmy chcieli ponękać Włochów złośliwościami, musielibyśmy ogłosić, że faworyci zanudzili ich na śmierć.

Czekaliśmy, aż Barcelona powygrywa seryjnie Champions League i sama siebie koronuje na najwspanialszą drużynę klubową w historii, a doczekaliśmy się seryjnie wygrywającej Hiszpanii, która sama siebie koronowała na najwspanialszą drużynę reprezentacyjną. Mistrzostwo kontynentu, mistrzostwo świata, znów mistrzostwo kontynentu - nikt dotąd takiej serii nie miał, przed "Furią Roją" jeszcze tylko powtórzenie przedwojennego osiągnięcia Włoch i powojennego Brazylii, czyli obrona złota mundialu.

Rywale też przeżyli piękny czas. Jak bardzo autorskim projektem Cesare Prandellego jest aktualna reprezentacja Włoch i jak brawurowo ten trener nią sterował, uświadamiał już pierwszy, inauguracyjny szlagier z Hiszpanią. Zderzenie z drużyną tworzoną przez jedno z najbardziej utytułowanych pokoleń w dziejach futbolu wybrał na absolutny (!) reprezentacyjny debiut dla Emanuele Giaccheriniego. Pamiętam, jak ówczesny gracz prowincjonalnej Ceseny wpadł mi w oko przed dwoma laty, gdy po raz pierwszy w życiu awansował do Serie A i natychmiast się rozwibrował na obu skrzydłach. Zarabiał marnie, na poziomie polskiej ligi, zupełnie serio proponowałem kolegom piszącym na co dzień o Legii, by zarekomendowali go warszawskiemu klubowi.

Przed rokiem przeniósł się do Juventusu i zdobył z nim mistrzostwo kraju, ale wciąż pozostawał piłkarzem o doświadczeniu zbyt mizernym, by w normalnych okolicznościach mógł marzyć o grze dla Włoch podczas prestiżowej imprezy. Giaccherini nie tylko z Hiszpanią debiutował, on w ogóle przeżywał wtedy pierwsze w karierze zetknięcie z międzynarodowym futbolem. Niewyobrażalne. Italia zawsze polegała na wielkich turniejach na futbolistach posągowych, zjawiskowych młodych zdolnych otaczali giganci wielokrotnie sprawdzeni, okryci chwałą w europejskich pucharach. Kiedy zwyciężała na złotym mundialu w 2006, wszędzie wystawiała ludzi aspirujących do miana najwybitniejszych na swojej pozycji na świecie. Giaccherini to przy nich ołowiany żołnierzyk, na domiar złego niemłody, w maju skończył 27 lat. Skoro selekcjoner się do niego odwołuje, to znaczy, że trwa kryzys.

Tezę o zapaści calcio potwierdzi każdy przytomny Włoch. Przejawia się i w tasiemcowych skandalach korupcyjnych, i w inwestycyjnej wstrzemięźliwości klubów, i w postępującym osuwaniu Serie A w rankingu UEFA, i w archaizmie stadionowej infrastruktury, i w deficycie młodych talentów, i kilkuletnim uwiądzie reprezentacyjnym, którego przytłaczającą kulminację Italia zobaczyła na mundialu w RPA. Gdzie nie spojrzeć, tam kryzys. Ale jakże piękny to kryzys! Jakże potężne fundamenty i tradycje trzeba zbudować, by w czasach zarazy zdobywać mistrzostwo świata (2006), Ligę Mistrzów (2007), znów Ligę Mistrzów (2010), wreszcie wicemistrzostwo Europy (2012)...

Prandelli wznosił swoją kunsztowną konstrukcję na gruzowisku. W Abate, Balzarettim, Bonuccim czy Diamantim miał młodszych lub starszych żółtodziobów; w Cassano wielokrotnie skreślanego zadymiarza; w Balotellim niereformowalnego chuligana, któremu rządzący Manchesterem City Roberto Mancini obiecywał, że już nigdy nie wypuści na boisko. A jednak Prandelli dołączył do korowodu włoskich fachowców, którzy zwyciężają ostatnio wszędzie - Di Matteo triumfował w Champions League i Pucharze Anglii, Conte wygrał Serie A, wspomniany Mancini ligę angielską, Spalletti został mistrzem Rosji, Ancelotti wicemistrzem Francji, Zaccheroni mistrzem Azji. Jak Hiszpania najwydajniej szkoli piłkarzy, tak Italia bezkonkurencyjnie edukuje trenerów.

Selekcjoner "Squadra Azzurra" znaczące międzynarodowo postaci odnalazł tylko w Buffonie, Pirlo, De Rossim i Chiellinim, tymczasem u Hiszpanów nawet krzesła dla rezerwowych wysiadywali zwycięzcy Ligi Mistrzów (Mata), bohaterowie Ligi Europejskiej (Llorente, Martinez), snajperzy warci 50 mln euro (Torres), nałogowi bohaterowie finałów (Pedro). A ci, którzy dochrapali się podstawowego składu, kolekcję trofeów wzbogacają z nienasyceniem przynależnym wyłącznie sportowcom epokowym - ścigającym się nie z sobie współczesnymi, lecz z historią. Zajrzyjcie w ich w metryki, powyginajcie wyobraźnię, rozważcie, ile jeszcze zostało Hiszpanom czasu i kampanii do wygrania. Na razie niezawodnego antidotum na tiki-takę nikt nie znalazł, nawet jeśli nie zawsze gwarantuje ona zwycięstwo - kto z dwóch szans na zdobycie bramki wykorzystuje trzy, jak niezapomniana Chelsea z półfinałowych starciach LM z Barceloną, ten zdoła co pewien czas przetrwać.

Jeszcze raz - włoski selekcjoner stworzył arcydzieło, ale przyszłość jego reprezentacji pozostaje stosunkowo niepewna. Jej renesans nie odzwierciedla odrodzenia calcio, kiedy z boiska zejdzie 33-letni już Andrea Pirlo, niekoniecznie prędko znajdzie spadkobiercę, tamtejsza federacja podjęła kilka strategicznych decyzji, by rozpocząć proces odnowy. Jego wczorajszy rywal Vicente del Bosque wykonywał tylko misję unikania zbyt radykalnych ingerencji w schematy wyuczone w klubach, doglądania drużyny prowadzonej przez autopilota - podobnie jak selekcjoner innych faworytów Joachim Loew, Hiszpan stanowi tylko jeden z trybów perfekcyjnie funkcjonującej struktury. Na Półwyspie Apenińskim napędzają ją akademia barcelońska i potęga Realu Madryt, w Niemczech - zintegrowany, obejmujący wszystkie kategorie wiekowe system szkolenia. Niemal każdy z obecnych członków obu reprezentacji ma porównywalnie utalentowanego klona.

Różnica pomiędzy oboma mocarstwami jest drobna, a zarazem zasadnicza. Niemcy biorą medal za medalem prestiżowych imprez (2006, 2008, 2010, 2012), Hiszpanów interesuje tylko kruszec najcenniejszy, oni unieważniają wszystkie rekordy i rewolucjonizują futbol. Del Bosque został właśnie jedynym trenerem, który wygrał Champions League, mundial i Euro. Hiszpanie odnieśli najwyższy finałowy triumf w historii mistrzostw naszego kontynentu. We wszystkich złotych turniejach - Euro 2008, MŚ 2010, Euro 2012 - nie stracili ani jednego gola w meczach fazy pucharowej, która wymaga szczególnej staranności i skupienia. W 990 minutach gry w tych meczach prowadzą z resztą świata 14:0. Być może nie atakują najdoskonalej w dziejach piłki, ale szczelniej od nich na pewno nie bronił nikt.

Podyskutuj o felietonie na blogu Rafała Steca

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.