Euro 2012. Przegrali jak prawdziwi Polacy

Nasz futbol nadal rozwija się wolniej niż inne dziedziny życia, nadal nie spełnia standardów dużego państwa Unii Europejskiej. Jeśli utrzymamy obecne tempo wzrostu, z grupy na mistrzostwach nie wygramolimy się nigdy - pisze Rafał Stec.

Tak się kibicuje! Trybuna Kibica otwarta dla wszystkich

Z mojego dziennikarskiego śledztwa wynika, że Franciszek Smuda nie zgłębiał przed mistrzostwami bohaterskich dziejów narodu polskiego. Działał instynktownie, wiedziony przez swoje legendarne powonienie podświadomie wszedł w konszachty z obcymi wpływami, które tylekroć okryły nas chwałą. Skoro jako narodowego wieszcza czcimy Litwina Mickiewicza, największego poetę ery nowożytnej mamy w Litwinie Miłoszu, najsłynniejszym polskim naukowcem był Niemiec Kopernik, najgenialniej po polsku muzykował Francuz Chopin, a pod Zamkiem Królewskim postawiliśmy pomnik Szwedowi Zygmuntowi III Wazie, to selekcjoner nie zawahał się użyć broni masowego rażenia - zwerbował do futbolowej reprezentacji legion cudzoziemski. Moralne prawo miał, dla Europy zasłużyliśmy się fundamentalnie. Gdyby nie król Sobieski, wszyscy pościlibyśmy dziś w czasie ramadanu, a nie, jak pan Bóg przykazał, przed Wielkanocą.

Niewykluczone, że właśnie z wdzięczności zagraniczni komentatorzy litościwie milczą o polskiej, niestosowanej w szanujących się nieegzotycznych drużynach strategii na mistrzostwa kontynentu. W podstawowej jedenastce obcokrajowców upchnęliśmy aż czterech, nie adaptując ich w sposób naturalny, lecz z okazji Euro 2012, niekiedy po błagalnych prośbach, by zechcieli wesprzeć ojczyznę (przodków) w potrzebie. I co? Ledwie dwa uciułane remisy, załamująca nieporadność w meczu pożegnalnym, ostatnie miejsce w nędznie obsadzonej grupie. Nawet w międzynarodowej koalicji nasi piłkarze są pariasami Europy.

Damien Perquis oraz Eugen Polanski wypadli zaskakująco dobrze, ale nie na tyle dobrze, by wraz z Sebastianem Boenischem doskonale nie sprawdzić się wyłącznie w funkcji edukacyjnej - ryzykowanie utraty twarzy dla graczy o ich kompetencjach i wszczepianie ich do drużyny w przededniu turnieju wszech czasów uświadamia epicką głębokość upadku polskiego futbolu. Wszyscy wymienieni albo z mozołem wracali ostatnio do sportowego życia, albo ledwie zdążyli się poznać z nowymi rodakami, a mimo to nikt przytomny nie sugeruje, że ich zmiennicy Grzegorz Wojtkowiak, Adam Matuszczyk (szkolony u Niemca, lecz z przeszłością w naszych kadrach juniorskich) czy Jakub Wawrzyniak zaoferowaliby reprezentacji więcej jakości.

Całe Euro 2012 - od składu i stylu gry, przez logikę wydarzeń, po incydenty pozaboiskowe - znakomicie odzwierciedlało stan posiadania naszego futbolu.

Importowani zawodnicy przypominali, że nadwiślański system edukacji wypuszcza w świat głównie produkty piłkarzopodobne.

Strach Smudy przed dopuszczeniem do boiska jakiegokolwiek rezerwowego z pola - o wątłości fundamentów.

Obecność skazanego za łapówkarstwo Łukasza Piszczka - o skali toczącej nasze murawy korupcji.

Solidność Przemysława Tytonia, jeszcze przed chwilą klasyfikowanego przez fachowców w hierarchii za Szczęsnym, Borucem, Fabiańskim i Kuszczakiem - o zasobności kadr bramkarskich.

Kłująca w oczy wątłość Rafała Murawskiego, jedynego w podstawowym składzie pracownika polskiego klubu - o podłym poziomie minionego sezonu ekstraklasy i jej niskich wymaganiach, a także powodach, dla których czołowe firmy też hurtowo wynajmują cudzoziemców.

Chwiejność postawy piłkarzy, którzy z rzetelnych wyczynowców znienacka zmieniali się w rozmemłanych amatorów - o wszechogarniającym chaosie ligi, w których nie ma silniejszych i słabszych, lecz wyniki pobrzmiewające werdyktami maszyny losującej i wyłaniające przypadkowego mistrza.

Owym codziennym lokalnym rozgardiaszem zarządzają nasi najbardziej renomowani trenerzy. Żaden nie umie nadać drużynie stabilności, nie kontroluje jej, nie umie dobrze przygotować podwładnych do dwóch rund z rzędu - i jesiennej, i wiosennej. Pomimo niezmiennie wytrwałych starań medialnych trubadurów pragnących, byśmy w Czesławie 711 połączeń z "Fryzjerem" Michniewiczu dostrzegli polskiego Mourinho, a w Michale Probierzu polskiego Guardiolę, nie sposób wskazać fachowca, który obiecywałby przed Euro 2012 więcej niż Franciszek Smuda.

To chyba najbardziej przygnębiające. Po decyzji PZPN, by oddać reprezentację w ręce Polaka, nominację otrzymał jedyny naturalny kandydat - nasz najlepszy współczesny trener. Obciążony wadami przypisywanymi rodzimej myśli szkoleniowej, ucieleśniający całe bałaganiarstwo nadwiślańskiego futbolu, jedyny zdolny osiągać sukcesiki na dłuższym dystansie czasowym, rozpiętym między XX a XXI wiekiem. Jego postać też odzwierciedla realia polskich boisk, kto zarzuca mu kunktatorstwo i lęk przed podjęciem ryzyka, niech przypomni sobie scenariusze z ligi, w której gole padają niemal najrzadziej na kontynencie, która wyłoniła mistrza najuboższego w bramki od wielu lat, w której trenerzy marzą, by mecz im się ułożył, a kiedy im się ułoży, modlą się o utrzymanie wyniku.

Z jakiej perspektywy nie spojrzymy na popisy biało-czerwonych na Euro, zobaczymy prawdziwe kształty naszej piłki. Nie zdołaliśmy ukryć jej wad, nie zdołaliśmy wyeksponować zalet, zademonstrowaliśmy ją światu obnażoną do rosołu. Były nawet zadymy kibolskie, negocjowanie premii już w trakcie turnieju i żenujące awantury o bilety na mecze dla rodzin piłkarzy, czyli słynny okoliczny porządek organizacyjny, który pozwala skupić się na najważniejszych celach. Przerżnęliśmy te mistrzostwa pokazowo, mit o naszej genetycznej niezdolności do sensownego kopania gały pozostaje wiecznie żywy.

Zobacz wideo

Postęp, owszem, jest, choć nie w sensie wyniku. Mundial w 2002 roku piłkarze zaczęli od dwóch porażek i obciachowego stosunku bramkowego 0-6, a mundial następny od dwóch porażek i stosunku 0-3, zatem reprezentacje Engela i Janasa nie pozostawiły po sobie żadnych pozytywnych wrażeń. Na poprzednich mistrzostwach Europy naszymi emocjami potargał mecz z Austrią, w którym gospodarze odebrali Polsce zwycięstwo w ostatniej akcji. Teraz piłkarze trochę miłych przeżyć dostarczyli - cudowne dotknięcie Tytonia i ocalony remis z Grecją, piękny gol Błaszczykowskiego i satysfakcjonujący poziom meczu z Rosją, uwolnienie się od konieczności gry o honor i udany początek decydującego starcia z Czechami to drobiazgi, którymi nie delektowaliśmy się od 30 lat. Turniej wreszcie potrwał przynajmniej kilka chwil. I, jak się zdaje, porwał całkiem sporą grupę Polaków.

Nasz futbol nadal jednak rozwija się wolniej niż inne dziedziny życia, nadal nie spełnia standardów dużego państwa Unii Europejskiej, który oparł się nawet kryzysowi. Jeśli utrzymamy obecne tempo wzrostu, z grupy na mistrzostwach nie wygramolimy się nigdy - kontynent się dezintegruje, za kilkanaście albo kilkadziesiąt lat obok Hiszpanów najadą na nas pewnie Katalończycy i Baskowie - może nawet Padańczycy? - konkurencja jeszcze zgęstnieje. Podział naszych sąsiadów na Słowację i Czechy wyrządził już szkody nie do przecenienia - jedni zlali biało-czerwoną reprezentację przed najnowszym mundialem, drudzy na najnowszym Euro. Ta porażka pachnie tak swojsko, że bezpowrotnie utraciłem wiarę w oryginalną zagraniczność tych naszych rzekomych Francuzów i Niemców. Wyczuwam geny najdotkliwiej, najbeznadziejniej, najprawdziwiej polskie.

Podyskutuj o felietonie na blogu Rafała Steca

Copyright © Agora SA