Euro na wariackich papierach, czyli raj dla Smudy

Nie bardzo umiem sobie wyobrazić, że nasza reprezentacja okazuje się lepsza od rosyjskiej. Łatwiej wyobrażam sobie, że Polacy mają niższy odsetek celnych podań, rzadziej tkają płynne akcje, oddają mniej strzałów i w ogóle ustępują rywalom w każdym istniejącym statystycznym mikroelemencie, by jednak ostatecznie nie przegrać - pisze dziennikarz ?Gazety Wyborczej? Rafał Stec.

W minionym sezonie klubowym wszystkich goleadorów - wszystkich w ogóle, nie tylko współczesnych - zakasował Leo Messi, ale inni szybkostrzelni też pluli ogniem ciągłym. Na Euro 2012 przyjechał cały oddział wybitnych snajperów, którzy właśnie ustanowili rekordy swoich karier. Rekordowe dla siebie 48 bramek zdobył Holender Klaas-Jan Huntelaar, rekordowe 37 jego rodak Robin van Persie, rekordowe 35 Anglik Wayne Rooney, rekordowe 60 Portugalczyk Cristiano Ronaldo, rekordowe 41 Niemiec Mario Gomez, rekordowe 35 Szwed Zlatan Ibrahimovic, rekordowe 32 Francuz Karim Benzema. Nasz Robert Lewandowski też ustrzelił więcej niż kiedykolwiek w niedługim sportowym życiu; 30 trafieniami dla dortmundzkiej Borussii poprawił osiągnięcia uzyskiwane w Lechu Poznań czy niskoligowym Zniczu Pruszków.

Nastanie złotej ery dla wielbicieli strzeleckich orgii już ogłaszałem, nie rozstrzygając, czy zawdzięczamy je nagłemu wysypowi napastników masowego rażenia, podupadnięciu sztuki defensywnej, świadomemu zwróceniu się trenerów ku wyładowanemu efektami specjalnymi show, czy coraz trudniejszej do kontrolowania syntetycznej kuli, która zastąpiła dawną piłkę. W każdym razie goli padało w sezonie klubowym zatrzęsienie i przynosiły one sporo niespodzianek, jakby najpiękniejsza z gier zatęskniła za fajerwerkami z lat 50. lub jeszcze odleglejszych, zamiast spełniać kasandryczne przepowiednie, że komputeryzacja futbolu i rozwój taktyki zredukują do minimum liczbę podbramkowych spięć, aż zanudzą nas na śmierć.

I na razie nie zanosi się, by podczas Euro 2012 trend się zatrzymał. Co obiecuje mnóstwo emocji nawet kibicom okazjonalnym, obojętnym na uroki wyrafinowanych półbramkowych zwarć, a przede wszystkim daje nadzieję, że okoliczności będą sprzyjać drużynom sterowanym przez trenerskich bałaganiarzy w typie Franciszka Smudy.

W swoich prognozach co do przebiegu inauguracji Polaków z Grekami błądziłem całkowicie, żadna ze stron w bunkrze się nie zamknęła, obie myliły się ustawicznie, wybuchów w polach karnych nie brakowało i w ogóle działo się bez przerwy - drobiazgi dzieliły nas od wyniku znacznie wyższego niż 1:1. Słynący z obsesyjnie skrupulatnej defensywy rywale do przerwy co rusz zapraszali naszych na własne pole, a po przerwie zmarnowali "jedenastkę" i trafili do siatki z minimalnego spalonego.

Zobacz wideo

Potem Rosjanie ruszyli na Czechów i znów obejrzeliśmy paradę atrakcji, pięknego gola gonił jeszcze piękniejszy, przestojów nie było wcale. No i był piątek czarnym dniem bramkarzy. Najpierw zawiódł Chalkias, następnie pomógł Grekom Szczęsny, wieczorem Cech. I choć nie sposób obwiniać go za klęskę Czechów, nie przeciwstawiał się rywalom z wprawą najlepszego golkipera ostatniej edycji Ligi Mistrzów.

Nadeszło popołudnie sobotnie i w wir wariackich przygód rzucili się Holendrzy z Duńczykami. Pierwsi uparli się pobić rekord w strzelaninie na wiwat - uderzali blisko 30-krotnie, sam król strzelców ligi angielskiej van Persie na własne życzenie nie zszedł z murawy z hat trickiem, niewiele groźniej wyglądał król strzelców ligi niemieckiej Huntelaar. Drudzy nacierali wstrzemięźliwie, ale jak już natarli, to zawsze mięciutką obronę faworytów przekłuwali, a swoje czyste konto zawdzięczają życzliwości pomarańczowych - ich bramkarz również miał koszmarną wpadkę, po której Arjen Robben trafił w słupek. Choć zatem piłkę w siatce widzieliśmy ledwie raz, to widzieliśmy też totalną beztroskę obrońców bądź napastników. Mecz znów w żadnym razie nie przypominał starcia humanoidów, które nie popełniają błędów, bo nigdy nie wpadają w roztargnienie. Futbol wyrachowany, wręcz zmechanizowany, zademonstrowali dopiero Niemcy i Portugalczycy, ale nawet oni przekonali się o potędze przypadku - wspomnijcie poprzeczkę i piłkę spadającą na linię bramkową po uderzeniu Pepe, wspomnijcie poprzeczkę Naniego.

Spoglądałem na to kino akcji z nadzieją - nie wiem, co było dalej, piszę te słowa w pociągu wiozącym mnie na mecz Hiszpanii z Włochami - bo ostatecznie straciłem złudzenia, że ludzie Smudy będą w stanie przez 90 minut konsekwentnie i na chłodno trzymać się precyzyjnego planu, zdołają przetrzymać 90 minut bez zsunięcia się w głęboki dołek, unikną kardynalnych błędów. Jego piłkarze zawsze uprawiali futbol awanturniczy, rozczochrany, oparty raczej na nagłych zrywach niż solidnym, długotrwałym powtarzaniu wyuczonych schematów. Grali trzewiami, nie głowami.

Zobacz wideo

Zwyciężali dlatego, że w tej grze rozstrzygają incydenty, a nie większa liczba udanych akcji, jak w koszykówce czy siatkówce. Kiedy zatem patrzę na finalistów Euro 2012 wrażliwych na ciosy, kiedy patrzę na wpadki bramkarzy i wyniki sprzeczne z przebiegiem wydarzeń (porażka Holandii), to odzyskuję wiarę, że Polaków stać na przetrwanie fazy grupowej. Nie dzięki grze wyższej jakości niż gra rywali, lecz dzięki duchowi czasu - to nie jest czas dla zmechanizowanego futbolu bez skazy - oraz dzięki legendarnemu fartowi naszego selekcjonera, który wielokrotnie wygrywał właśnie wtedy, gdy wszystko zdawało się już przegrane. Nie wierzę, że jego bezczynność w meczu z Grecją wynikała ze strachu i z utraty kontroli nad sytuacją, jak chcą komentatorzy już podsumowujący cały turniej i przygotowania do niego. Nie, Smuda nie tknął składu świadomie. Nie wykluczymy, że się mylił, ale działał w zgodzie z własną intuicją i doświadczeniami zebranymi przez dekady spędzone na trenerskiej ławce.

Reprezentacja Polski pozostaje nieprzewidywalna, bo ogromny dystans dzieli nie tylko kluczowych graczy od rezerwowych, lecz nawet najlepszych od najgorszych członków podstawowej jedenastki. Istnieje całkiem spore prawdopodobieństwo, że wystawiamy prawego obrońcę na miarę turniejowej drużyny gwiazd i lewego obrońcę na miarę turniejowej drużyny patałachów, że w Piszczku mamy kandydata na bohatera najładniejszej akcji Euro 2012, a w Boenischu lub Wawrzyniaku kandydatów na antybohaterów najgrubszej wpadki. Przy takich wewnętrznych dysproporcjach trzeba się spodziewać wszystkiego, zwłaszcza w grze rozstrzyganej przez incydenty, gdy nie wiadomo, czy o wyniku zdecydują koszmarne błędy, czy cud zagrania.

Nie bardzo umiem sobie wyobrazić, że nasza reprezentacja okazuje się lepsza od rosyjskiej. Łatwiej wyobrażam sobie, że Polacy mają niższy odsetek celnych podań, rzadziej tkają płynne akcje, oddają mniej strzałów i w ogóle ustępują rywalom w każdym istniejącym statystycznym mikroelemencie, by jednak ostatecznie nie przegrać. Ostatnio nawet w Lidze Mistrzów zdarzało się więcej takich meczów niż przed kilkoma laty - żyjemy w momencie nietrwałych futbolowych hierarchii, nieustającego trzęsienia muraw, piłki chaotycznie szalejącej między nogami i tułowiami graczy jak metalowa kula we fliperze. Czyż nie tak powinny wyglądać wymarzone czasy dla Smudy, któremu nawet kadrowicze publicznie wytykali taktyczne niechlujstwo? Czy nie pozostało nam wierzyć już wyłącznie w potęgę przypadku i sławną u podwładnych Smudy walkę po ostatnią kroplę potu, w której piłki nie pcha się już siłą rozumu, lecz siłą woli?

Podyskutuj o felietonie na blogu Rafała Steca

Więcej o:
Copyright © Agora SA