Justyna Kowalczyk: Nie wiem, chyba o coś się potknęłam, straciłam równowagę i stało się. Masakra jakaś. Szósty start w marcu w Skandynawii i czwarty upadek. W biegu łączonym w Lahti leżałam dwa razy, przewróciłam się też w finale sprintu w Drammen. No i teraz.
- Sztokholmski sprint jest strasznie ciężki technicznie. Nie ma gdzie odrabiać strat, więc nie będę narzekała na narty. Nie mam do nich żadnych zastrzeżeń.
- Miałam plan, biegłam dobrze. Wszystko szło jak należy do zakrętu, po którym upadłam. Rozpędziłam się i przed wyjazdem na ostatnią prostą byłam w niezłej sytuacji. Niestety, kolejny raz w ostatnich dniach potknęłam się. Szkoda, bo nie wszystko było stracone. A tak spadłam z podium klasyfikacji generalnej PŚ sprinterek. Wyprzedziła mnie Marit, która biega naprawdę dobrze. Jeśli nie dzieje się nic nieoczekiwanego, nie ma na nią mocnych.
- Też.
- U każdego człowieka, jeśli jest zmęczony, to choćby chciał coś robić najlepiej, jak potrafi, to mu się nie udaje. Biegi, a szczególnie sprinty, wymagają ogromnej precyzji.
- Bardzo się szykowałam do pierwszego w historii Pucharu Świata w Polsce, przed swoimi kibicami. To była dla mnie impreza sezonu, marzyłam, żeby wygrać. Udało się. W ogóle w tym sezonie osiągnęłam dokładnie to, co chciałam. Uważam te miesiące od listopada do marca za bardzo dobre. Jestem z nich naprawdę zadowolona. Nie da się wygrać wszystkiego. Jestem normalnym sportowcem. Mam dobre i słabe dni. I cieszę się, że sezon kończy się tak, jak się kończy.