Liga włoska. Juventus wybudził Zebry

Turyńczycy pokonali Udinese i chyba ostatecznie rozwiali nadzieje, że w wielkim futbolu, zdominowanym przez metropolie, zaistnieje w tym sezonie niebogaty klub z małego miasta

W Anglii o tytuł ścigają się potężne korporacje z przemysłowego Manchesteru, za którymi próbują nadążyć przedstawiciele aglomeracji londyńskiej. Hiszpania tradycyjnie żyje konfliktem barcelońsko-madryckim. W Niemczech najbogatszy Bayern z ponadmilionowego Monachium próbuje zdetronizować Borussię Dortmund. Francja nie uniknie raczej oglądania triumfującego, tuczonego bliskowschodnim kapitałem naftowym Paryża. Słynne firmy ze stołecznych oraz największych miast walczą o mistrzostwo także w Portugalii (Lizbona i Porto), Rosji (Sankt Petersburg i najludniejsza na kontynencie Moskwa), Turcji (Stambuł) czy Grecji (Ateny). Wielkomiejskie drużyny panują wszędzie, wyjąwszy tylko kraje metropolii pozbawionych.

Tylko liga włoska dawała ostatnio nadzieję, że oligopol mediolańsko-turyński naruszy klubik prowincjonalny, żyjący z umiejętnego wyławiania talentów, wychowywania ich na znakomitych graczy, a potem eksportowania do bogatszych firm. Jego model biznesowy i w ogóle innowacyjność budzi zazdrość ponad granicami - dzięki rozrzuconej po całym globie siatce 50 skautów (każdy ma pod sobą nawet setkę lokalnych współpracowników) Udinese znajduje świetnych młodych na mniej obleganych rynkach, a gigantyczną, liczącą dziesiątki nazwisk listę płac odchudza wypożyczaniem ich do innych klubów. Stale współpracuje np. z hiszpańską Granadą, dla której gra niekiedy nawet kilkunastu piłkarzy zatrudnionych przez włoski klub.

Kiedy w zeszłym sezonie piłkarze z Udine przeciwstawiali się potentatom (3:1 z Interem, 2:1 z Juventusem, wyjazdowe 4:4 z Milanem) i awansowali do kwalifikacji Ligi Mistrzów, nie było wiadomo, czy

nie wzlecieli na chwilę.

Minionej jesieni ich popisy sugerowały jednak, że trener Francesco Guidolin zbudował coś trwalszego. I groźnego dla potęg.

Choć przed sezonem zwierzchnicy sprzedali mu gwiazdę (Alexis Sanchez strzela dziś dla Barcelony) i innych ważnych graczy (Inlera oraz Zapatę), to jego drużyna utrzymała tempo z wiosny. Znów wtargnęła do ścisłej czołówki, długo miała najszczelniejszą defensywę w Serie A, na San Siro przetrwała mecz z Milanem (1:1) i pobiła Inter (1:0). Włosi zaczęli szeptać, że sensacja jest możliwa. Oni ostatecznego ligowego triumfu tak "małej" drużynki nie widzieli od roku 1985, w którym mistrzem zostało Hellas Werona. Co więcej, gdyby do wspomnianej sensacji doszło, stutysięczne Udine stałoby się najmniejszym mistrzowskim miastem we Włoszech po wojnie. Inna sprawa, że piłkarze - pomimo atrakcyjnego stylu gry - wyobraźnią tubylców nie zawładnęli. Właściciel klubu Giampaolo Pozzo obniżył niedawno ceny biletów, by wreszcie wypełnić 30-tysięczny stadion. Zirytował się, że tylko rywale z Serie A mają na swoim boisku przewagę - zawdzięczają ją właśnie namiętnie dopingującym fanom.

Jeśli gracze Udinese naprawdę śnili - publicznie się do tego nie przyznawali - o tytule, to w sobotę zostali chyba ostatecznie wybudzeni. Ostatnio zwolnili, ale przed szlagierem w Turynie wiedzieli, że zwycięstwo pozwoli im doścignąć lidera.

Przegrali. Zderzyli się z rywalem śrubującym klubowy rekord - Juventus pozostaje niepokonany w 20 pierwszych kolejkach ligi, czego nie dokonał nigdy. Z rywalem, który nie zachwyca wyrafinowanym sposobem gry, lecz wymusza zwycięstwa dzięki zaangażowaniu w walkę, końskiej kondycji, niezłomności. Choć zarażający otoczenie swoją pasją Antonio Conte błądził i musiał w trakcie rozgrywek modyfikować obraną taktykę, to powoli rozbłyskuje w Italii na

wschodzącą trenerską gwiazdę.

Po dwóch sezonach wstrząsających (zakończonych na siódmym miejscu) wymagano od niego tylko, by dopchnął drużynę - wpędzaną w chaos transferową szamotaniną i eksperymentowaniem ze szkoleniowcami - na podium. A on nie tylko zmierza po tytuł. Kilka dni temu rozprawił się z Romą w ćwierćfinale Pucharu Włoch, którego Juventus nie zdobył od 1995 roku. A w sobotę złościł się, że jego rozochoceni gracze nie kontrolowali siebie i po objęciu prowadzenia nadal nacierali.

Goście być może by przetrwali, gdyby przeciwników nie ocalił Gianluigi Buffon, ostatnio znów zjawiskowy, znów uwijający się jak najwybitniejszy bramkarz nie tylko Serie A. Goście być może by przetrwali, gdyby z powodu Pucharu Narodów Afryki nie opuścili ich obrońca Benatia i pomocnik Asamoah. Gdyby nie zawiódł Antonio di Natale.

Ten niziutki, 34-letni napastnik też dodaje swojej drużynie - zwanej "Le Zebrette", czyli małymi zebrami - uroku. Rozkwitł dopiero jako weteran, właśnie mknie ku trzeciemu tytułowi króla strzelców z rzędu (po wojnie dokonali tego tylko fenomenalni Gunnar Nordahl i Michel Platini), niedawno odrzucił ofertę Juve, bo wolał zarabiać mniej, ale zostać w Udine. Do turyńczyków ma pecha. W bieżącym sezonie zdobył bramkę w meczach ze wszystkimi zespołami, które przyjeżdżały (także w europejskich pucharach!) na jego stadion, wyjąwszy właśnie Juventus. Dlatego ostatniej ofiary miał dopaść na wyjeździe - Włosi dyskutowali o tym od kilku dni.

Nie dopadł, choć okazję miał. I jego drużynie trudno będzie rzucić się w pościg za uciekającym duetem Milan - Juve. Ale utrzymanie się na podium też byłoby wyczynem imponującym. Choć hiszpańskie Villarreal - pochodzące z miasteczka jeszcze mniejszego - potrafiło niedawno doskoczyć nawet do półfinału Champions League, to Udinese fruwa dłużej. Na pułapie Serie A - nieprzerwanie od 16 lat (jako jedyny klub obok rzymskich i mediolańskich). Ba, średnio co drugi sezon umilają sobie zabawą w europejskich pucharach.

Kibice Pucharu Narodów Afryki. Tego nie zobaczysz na europejskich stadionach [GALERIA] ?

Więcej o:
Copyright © Agora SA