Primera Division. Ronaldo skazany na Messiego

Gdyby współczesny futbol uformować w piramidę, jej wierzchołkowi musielibyśmy nadać kontury Hiszpanii - kraju mistrzów świata i mistrzów Europy. Zaraz pod nią namalowalibyśmy wszechpanujące tam Barcelonę i Real Madryt, czyli sześciokrotnych zwycięzców Ligi Mistrzów w minionych kilkunastu latach, ciut niżej prężyliby się Josep Guardiola, czyli najbardziej utytułowany ostatnio trener osiadły, z José Mourinho, czyli najbardziej utytułowanym ostatnio trenerem globtroterem, aż wreszcie zjechalibyśmy do Leo Messiego i Cristiano Ronaldo, czyli superbohaterów boiska, którzy od kilku sezonów stanowią konkurencję tylko dla siebie. Do El Clasico użylibyśmy kolorów hipnotyzująco soczystych, resztkę piłkarskiego świata opędzilibyśmy ledwie zarysowanym szkicem - zwłaszcza teraz, gdy z Ligi Mistrzów wykreślone zostało usiłujące przeciwstawić się hiszpańskim kolosom miasto Manchester.

Hegemonia Messiego i Ronaldo jest emanacją hegemonii Barcy i Realu - jak oba kluby uchodzą za najpotężniejsze bez względu na wyniki, tak obie supergwiazdy przyćmiewają wszystkich innych piłkarzy również do pewnego stopnia bez względu na wyniki. Argentyńczyk był na podium w plebiscycie Złotej Piłki w 2007 i 2008 roku, wygrywał w 2009 i 2010, zaraz obroni tytuł w 2011. Portugalczyk był na podium w 2007, wygrał w 2008, znów był na podium w 2009, zaraz wskoczy tam w 2011. A żaden nie dodryblował prawdopodobnie do półmetka kariery. Kto wypatruje innych kolorów na szczytach, niech się na wszelki wypadek zahibernuje, bo w futbolu trwa i być może nieprędko się skończy epoka bezprecedensowa: inwazja dwóch pożeraczy bramkarskich ciał, którzy zatrzymują - ba, odwracają - ewolucję najpiękniejszej z gier.

Gra zmierzała ku coraz intensywniej zbiorowej, w grupowych ruchach niemal zmechanizowanej, wykluczającej nieustające solowe piruety wirtuozów zdolnych samotnie przesądzać o wynikach meczów na masową skalę. Zwłaszcza przesądzać osobiście zdobywanymi bramkami. Owszem, mogło się jeszcze zdarzać, że nieprzyzwoicie napalony snajper odpala gola mecz w mecz, ale ta ekscytująca seria nie miała prawa ciągnąć się dłużej niż przez miesiąc, turniej, sezon.

Barcelońsko-madrycki duet przeciw dziejowej konieczności się zbuntował i nie tyle wstrzymał pościg piłki nożnej za przyszłością, co zafundował nam podróż do zamierzchłej przeszłości. Odkąd Ronaldo założył królewską biel, w 109 meczach ustrzelił 107 goli, a i wcześniej, w diabelskiej czerwieni manchesterskiej, umiał naznaczyć rok golami przeszło czterdziestoma. Messi od sezonu 2009/10 zdobył 127 bramek w 132 grach, a wydajność też, podobnie jak wielki rywal z Realu, konsekwentnie wynosi na coraz wyższy poziom. Kanonada nie ustaje od lat, porównania z nimi nie wytrzymuje żaden napastnik znany z nowożytnego futbolu, jeśli nawet Robin van Persie próbuje nadążać, to jego snajperską serię liczymy zaledwie w miesiącach.

Messi z Ronaldo są jak Związek Radziecki i Stany Zjednoczone w czasach zimnej wojny, Himalaje i Andy wśród gór, Salvador Dali i Luis Buńuel między surrealistami - niby wiadomo, że gdzie indziej też istnieje wielkość, ale wielkości przygniatająco największej nie kwestionują nawet wariaci. Choć już w poprzednim sezonie obaj gwiazdorzy wystrzelali bilans wprost absurdalnie obfity (po 53 gole!), to zanosi się, że bieżący będzie jeszcze bardziej imponujący. Żeby odnaleźć dla nich godnych konkurentów, trzeba się cofnąć o kilka dekad, a najlepiej o pół wieku, i pozaglądać w archiwalne statystyki Pelego, Ferenca Puskasa, Eusebio czy Gerda Müllera. Kanonierów nacierających w erze futbolu spacerowego, kiedy gracz przemierzał podczas meczu najwyżej 4 km, wyniki nazywane dziś hokejowymi były normą, o ścisłym kryciu nie słyszeli nawet futurolodzy.

Ich notorycznej obecności w czołówkach plebiscytów wyróżniających najwspanialsze piłkarskie indywidualności wcale nie spowodował, jak chcieliby znużeni wciąż taką samą obsadą podium, rozbuchany, obojętny na skomplikowaną prawdę boiska marketing. Selekcjonerzy i kapitanowie reprezentacji narodowych głosują na Argentyńczyka i Portugalczyka również wtedy, gdy pierwszy nie zdoła ocalić od klęski na mundialu swojej kadry (2010) lub drugi zdobędzie tylko jedno pomniejsze trofeum (2011), bo wybierają osobistości, które uważają za najwybitniejsze, a zarazem te, które toczą ze sobą bezpośredni pojedynek.

Nie przypominam sobie, by kiedykolwiek wcześniej z globalnej wszechplątaniny wątków składających się na codzienność piłki nożnej - dyscypliny przecież zespołowej - równie mocno wybijała się rywalizacja dwóch jednostek. Kiedy myślimy o Ronaldo, w odruchu bezwarunkowym pomyślimy też o Messim, tak jak na pytanie o futbolistę wszech czasów automatycznie odpowiadamy dwudrogowo, stawiając obok siebie Pelego i Maradonę, których od obecnie nam panujących różni to, że rozminęli się w czasie. Portugalczyk pojedynek na szczycie przegrywa i może wręcz czuć narastającą frustrację, bo zdaje sobie sprawę, że jest skazany na nieustające, niekorzystne dlań porównania z barcelońskim geniuszem. Kiedy w listopadzie przyleciał do Bośni z reprezentacją na baraż o Euro 2012, fani rywali powitali go na lotnisku, skandując nazwisko Messiego. Wiedzieli, jak najłatwiej zirytować wroga.

Szaleństwa gigantów wyglądają zbyt spektakularnie, by plebiscytowi jurorzy zanurzali się w szczegółowe analizy, czy Wesley Sneijder nie zasłużył na większe uznanie, kiedy jego pojedyncze kopnięcia rozstrzygały o zwycięstwach Interu Mediolan oraz reprezentacji Holandii, albo czy tysiące mikropodań Xaviego nie są bezcenne jak bramki. Cała gadanina o taktyce też traci sens, gdy Messi w półfinale Ligi Mistrzów mija Lassa Diarrę, Sergio Ramosa, Raula Albiola i Marcelo jakby był duchem, a Ronaldo wnosi na boisko i dynamit, i skalpel w prawej stopie - przecież zdarzają się takie wieczory - więc bramkarzowi pozostaje tylko modlić się, by po kolejnych ciosach z rzutów wolnych nie utracił przytomności. Zerknijcie zresztą do szeroko pojętej czołówki najskuteczniejszych graczy w historii Pucharu Europy, a znajdziecie tam weteranów po trzydziestce oraz już emerytowanych oraz dwa wyjątki - pewnego 26-letniego Portugalczyka i pewnego 24-letniego Argentyńczyka.

Królowie współczesnej piłki zasłaniają wszystkich książąt, bo są żywymi emblematami najpotężniejszych królestw - barcelońskiego i madryckiego.

Bo radykalnie różnią się osobowościami, dzięki czemu łatwo zamykać ich w uatrakcyjniających każdą fabułę opozycjach - jeden uchodzi za rodzinnego domatora i milczącego skromnisia, drugi bez wytchnienia kolekcjonuje krągłe kochanki z kręgów nie tylko celebryckich, a zapytany, dlaczego fani innych drużyn go nie tolerują, tłumaczy, że mu zazdroszczą, bo jest bogaty, przystojny i w ogóle świetny.

Bo sprzyjają im nawet zbiegi okoliczności - kiedy niemal w tym samym momencie Ronaldo zamyka pierwszą setkę goli strzelonych dla Realu, to Messi otwiera trzecią setkę podarowanych Barcelonie, a media mogą do woli żonglować jubileuszami, podsycając jałową debatę, kto jest lepszy i dlaczego Argentyńczyk.

Bo te zbiegi okoliczności osiągają czasem wymiar niemal groteskowy, sugerujący, że obaj traktują korespondencyjny pojedynek jak kwestię osobistą. Nawet w reprezentacjach ocknęli się tego dnia - Messi musiał chyba 15 listopada usłyszeć, że Ronaldo zaczął w barażu o Euro 2012 łomotać Bośniaków, bo wreszcie postanowił własnonożnie zapobiec kolejnej kompromitacji Argentyńczyków i został bohaterem meczu z Kolumbią.

Można by jeszcze dodać, że obaj niemal nie chorują i pchają się na boisko za wszelką cenę, najchętniej w każdej kolejce, choć futbol wyewoluował również w grę zbyt wycieńczającą psychicznie i fizycznie, żeby ktokolwiek uniknął przymusowego odpoczynku. Słowem, Messi z Ronaldo niemal nie dają nam od siebie odetchnąć. A raczej - nie dawali do soboty. El Clasico przebiegałoby dość przewidywalnie, gdyby nie jedna sensacja potężnego kalibru. Messi ani Ronaldo nie strzelili gola.

Podyskutuj o felietonie na blogu Rafała Steca

Pogromy w LM - zobacz kto dostał największe "lanie" [WIDEO] ?

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.