Primera Division. Jest sposób na Barcelonę i Real!

Szukali go wszyscy hiszpańscy konkurenci mieniący się wyższą klasą średnią, od Valencii, przez Villarreal po Sevillę, i wszyscy kończyli żałośnie - dla faworytów znaczyli tyle, ile kule znaczą dla bilardzistów, marmur dla rzeźbiarzy, świstki papieru dla poetów. Istnieli po to, byśmy delektowali się arcydziełami tworzonymi przez mistrzów. Aż sposób na podszczypywanie barcelońsko-madryckiego duetu znaleźli gołodupcy z Levante, którym cały budżet płacowy z trudem wystarczyłby do pokrycia połowy pensji Ronaldo czy Messiego.

Zero kontrowersji, żartów i luzu? To nie Facebook/Sportpl ?

Władzy oczywiście wszechpanującym nie odbiorą, nawet przycupnąć w pobliżu tronu raczej nie zdołają, na dłuższym dystansie muszą stracić oddech. Sposób na wielkich znaleźli w tym sensie, że minęło ćwierć sezonu ligowego, a oni wciąż nie oddawali pozycji lidera. Sposób znaleźli w tym sensie, że rozprawili się z siedmioma przeciwnikami z rzędu, co od blisko dekady nie udało się nikomu - właśnie poza Barcą i Realem. Że na własnym boisku w minionych kilkunastu miesiącach z oboma faworytami albo remisowali, albo wygrywali, a w meczach z madryckim ośmielili się jeszcze nie stracić gola (0:0, 2:0, 1:0)! Seria, jakiej w Europie nie zafundował fanom nikt, kogo najeżdżali hiszpańscy giganci.

Opowiastka urocza, lecz dość konwencjonalna - nagłych, obowiązkowo skazanych na krótkotrwałość uniesień peryferyjnych klubików doświadczyliśmy wielu, wystarczy wspomnieć wzloty włoskiego Chievo, francuskiego Brestu, niemieckich Mainz i Hoffenheim czy naszej Jagiellonii. Jeśli z podrygów Levante uciechę czerpiemy specjalną, to ze względu na okoliczności, w jakich parło od zwycięstwa do zwycięstwa.

A obrali bohaterowie jesieni kierunek przeciwny do obowiązujących trendów i mód, który powinien gwarantować im najwyżej pójście na dno. I to nie tylko dlatego, że przygarnęli głównie piłkarzy w stanie ducha przedemerytalnym, składanych niekiedy w podstawową jedenastkę o przeciętnej wieku zbliżającej się do 32 lat - w czym niedawnego Milanu nie przebili, ale w lidze hiszpańskiej ustanowili rekord wszech czasów. Bardziej zdumiewające, że przygarnęli graczy albo nieodwracalnie, jak się wydawało, wypalonych i uznanych za skończonych, albo przez poważny futbol odrzuconych, albo przybitych wieloletnią depresją, podczas której musieli znosić sportową degradację, czasem bardzo radykalną. Jak tłumaczą sami działacze, nabór rozpoczynają dopiero wtedy, gdy wszyscy inni go zakończyli i po rynku poniewierają się już wyłącznie niezdary zagrożone bezrobociem.

Ich główny ogniowy Arouna Kone zawsze przedstawiał siebie jako napastnika, lecz na boisku był niemy - dla trzymającej go na kontrakcie od 2007 roku Sevilli zdołał wydusić z siebie całego jednego gola. Juanfran (lat 35) swego czasu miewał ambicje wręcz reprezentacyjne, by po spadku z Celtą do drugiej ligi tułać się po Europie, nigdzie nie błyszczeć i wrócić na zapadłą hiszpańską prowincję. Bramkarz Gustavo Munua (33) dawno, dawno temu liznął Ligi Mistrzów, by następnie latami wić się w rezerwie; w Deportivo La Coruna zdarzały mu się nawet sezony bez choćby jednego występu - nie wpuszczali go między słupki także w meczach wybitnie nieważnych. Javier Farinos (33) też buszował po Champions League, epokę temu dobiegł wręcz do finału, lecz po transferze do włoskiej Serie A pobladł, stopniowo się staczał, ostatnie sezony spędzał na wygnaniu drugoligowym. Asier del Horno (30) skonał piłkarsko po przeprowadzce do Chelsea - odkąd zbiegł z macierzystego Bilbao, błąkał się od klubu do klubu i wszędzie kopał byle jak.

Valdo (30) milion lat przed naszą erą wydębił kontrakt w Realu Madryt, by zagrać dla niego cały raz, a ostatnio nie umiał wybić się z rezerwy barcelońskiego Espanyolu i Malagi. Juanlu (31) z drugiej ligi wychynął ledwie kilkakrotnie, podobnie jak José Barkero (32), inny weteran zasłużony w maleńkich drużynach. Wreszcie Nano (31) - przed zacumowaniem w Levante nie grał niemal wcale, bo nękały go poważne kontuzje. W tym towarzystwie Javi Venta (35), który dochrapał się przyzwoitej karierki w Villarrealu, to istna megagwiazda.

Na murawie kieruje niewydarzoną zgrają kapitan Silvio Ballesteros, najstarszy obrońca ligi (36), któremu wypominano zbyt pękatą jak na wyczynowego atletę sylwetkę, a w szatni rządzi Juan Ignacio Martinez, który dopiero teraz, po 47. urodzinach, zadebiutował w najwyższej klasie rozgrywkowej - wcześniej sporo pracował w czwartej i trzeciej lidze, a incydentalnie z drużynami kobiet. Słowem, hiszpańskojęzyczny Jan Tomaszewski - gdyby istniał - miałby komentatorskie używanie; wedle jego nieustraszenie dosadnej klasyfikacji kadra Levante to wysypisko śmieci. Nawiasem mówiąc, zaledwie dwaj jej członkowie latają na zgrupowania drużyn narodowych - Valdo reprezentuje Zielony Przylądek, a rezerwowy bramkarz Keylor Neves - Kostarykę.

Gdyby się sugerować życiorysami, można by podejrzewać, że to wszystko ludzie pogodzeni ze swoim marnym losem, świadomi, iż do historii sportu nie przejdą, wyłudzający od naiwnego prezesa jeszcze jeden kontrakt. Po boisku nie poruszają się według rewolucyjnych taktycznych schematów, bo ich trener też nie pozuje na wyrafinowanego filozofa futbolu. Preferuje bezpretensjonalną prostotę stylu, oczekuje od podwładnych rzetelnej defensywy i gotowości do nieskomplikowanych kontrataków. Jego drużyna właściwie nigdy nie przetrzymuje piłki częściej niż rywale, co w Hiszpanii nie jest szczytem elegancji. Nawet do ust trener wkłada podwładnym pizzę zalewaną browarem i jeszcze się do tego przyznaje - dziś, w erze dietetycznego terroru, kiedy nawet sportowiec amator po powąchaniu czekolady czuje się jak ciężki grzesznik. Grę piłkarzy już jego poprzednik badał powierzchownie, a w każdym razie okiem nieuzbrojonym, bowiem klubu nie było stać na 2,5 tys. euro na uruchomienie komputerowego programu do analizy meczów. No i na transfery Levante długo nie wydawało ani centa - przez cztery sezony zapłaciło za piłkarza raz, i tylko po to, by natychmiast od odsprzedać z zyskiem. A pechowcy, którzy odsprzedani nie zostali, musieli strajkować i wyszarpywać pensje przed sądem - z zablokowaną kartą kredytową niełatwo skupić się tylko na grze.

A jednak im się udało. Trener sam nie wie dlaczego. Rozanieleni reporterzy rozpisują się o kibicach, którzy tabelę w kształcie niewidzianym nigdy w 102-letniej historii klubu zakopują obok pochowanej na cmentarzu babci - niech i ona poświętuje.

Zdetronizowani wczoraj liderzy ligi hiszpańskiej wszystko robią na opak, drwią z zasad w nowoczesnym futbolu świętych, w klubowej codzienności walczą z chaosem, na boisku - z własnymi słabościami. Im więcej się o nich dowiadujemy, tym trudniej oprzeć się refleksji, że na sensacyjny sukces nie zasłużyli. A im bardziej nie zasłużyli, im bardziej ich powodzenie jest nielogiczne, tym większą sprawiają nam przyjemność. Udowadniają, że w dzisiejszej piłce, chcącej być dziedziną dla nienagannie funkcjonujących firm i nienagannie przygotowanych atletów, zostało jeszcze trochę miejsca dla totalnej prowizorki i bałaganiarskiej spontaniczności. Piłkarze Levante są ułomni, ich wady rzucają się w oczy, niektórych obwoływano beztalenciami, a jednak zabawiają się do upadłego akurat w lidze opanowanej przez duet drużyn uprawiających futbol bez skazy - perfekcyjny taktycznie i technicznie. Na elitarne przyjęcie wtarabanili się intruzi, którzy nawet nie próbują udawać, że wiedzą, z której strony chwyta się widelec.

I pocieszają wszystkich, którzy stracili złudzenia co do swojego talentu, że nigdy nie jest za późno, by mieć z futbolu trochę frajdy. To w ogóle jest jesień odrzuconych. Niejaki Javi Varas przez całe życie wegetował w rezerwach. Choć dobiega trzydziestki, w lidze zadebiutował ledwie dwa lata temu, ze swoimi nędznymi 180 cm wzrostu i 70 kg wagi wygląda zresztą na bramkarza wyjętego z zamierzchłej przeszłości. Przed rokiem postanowił rzucić piłkę, ale wtedy żona "powiedziała trzy rzeczy, których przez przyzwoitość nie może powtórzyć publicznie", i stwierdziła, że nie wolno mu poddać się po tylu wyrzeczeniach i akurat w czasie, gdy ona nosi w brzuchu ich syna Aitora.

Dziś fani Sevilli są wniebowzięci, bowiem Varas tańczy między słupkami jak opętany, broni nawet strzały petardy odpalane z kilku metrów, przed tygodniem samotnie oparł się nawałnicy barcelońskiej i zatrzymał piłkę kopniętą z rzutu karnego przez Messiego. To też wbrew wciąż mizoginistycznym obyczajom środowiska kopaczy, ale wypada wreszcie publicznie podziękować żonom i konkubinom, że o swoich piłkarzy dbają. I po cichu, nigdy nie żądając medali, prawdopodobnie całe ich zastępy ocaliły od zapomnienia.

Wyniki 10. kolejki Primera Division:

Villarreal - Rayo 2:0, Valencia - Getafe 3:1, Barcelona - Mallorca 5:0, Sociedad - Real 0:1, Sporting - Bilbao 1:1, Racing - Betis 1:0, Atletico - Saragossa 3:1, Malaga - Espanyol 2:1, Osasuna - Levante 2:0, Sevilla - Granada w poniedziałek.

W tabeli prowadzi Real (25 pkt) przed Barceloną (24), Levante (23) i Valencią (21).

Małe narody, wielkie sukcesy. Niezwykły ranking Wielkie sukcesy małych narodów. Niezwykły ranking

 

Podyskutuj o felietonie na blogu Rafała Steca

Copyright © Agora SA