Neapol znów płonie

Odwiedzałem to miasto - zagracone poobijanymi samochodami, straszące drobną przestępczością i wszechobecną mafią - w minionych latach dość regularnie i z bliska patrzyłem, jak umiera.

Pochmurniało, biedniało, coraz intensywniej cuchnęło. Przykro było oglądać tabuny sprzedających podrobione torebki znanych marek imigrantów z Afryki, którzy wystawali na chodnikach w nieustającym napięciu, bo po sygnale, że nadciąga policja, musieli czym prędzej zwijać towar i uciekać. Ohydnie było wąchać zwały śmieci zalegających nawet na głównych ulicach - na okolicznych wysypiskach zabrakło miejsca, bo camorra zwoziła na nie odpady ściągane nielegalnie z północy Włoch (co przynosiło wyższy zysk niż handel narkotykami). W regionie radykalnie wzrosła zachorowalność na raka, gminy w obawie przed epidemią zamykały szkoły, ubyło przerażonych turystów, zrozpaczeni mieszkańcy zaczęli śmieciowe góry podpalać. Makabra.

A jednak neapolitańczycy będą cię przekonywać, że pogody ducha nie tracą nigdy. Od ponurej rzeczywistości uciekają w dzikie namiętności.

Pasjami śpiewają, o czym można się przekonać na własne uszy i oczy z dostępnego na ekranach polskich kin magicznego dokumentu "Passione". Pasjami grają na sławnej lokalnej loterii - o ich obsesji na punkcie metafizycznego znaczenia liczb opowiada również znakomity, kolportowany u nas na DVD dokument "Liczby i marzenia" ("Dreaming by numbers"). Wreszcie pasjami chłoną futbol, co najlepiej osobiście poczuć na Stadionie św. Pawła. Opowiadał Diego Maradona, który przyjechał tam grać - i stał się półbogiem - ćwierć wieku temu: "Fani zwariowali, nie wiedziałem, co się dzieje. Wróciłem po schodach do tunelu prowadzącego do szatni, zobaczyłem żonę i przytuliłem się do niej, szlochając. Moje kolana znów dygotały. Trząsłem się jak w młodości, gdy debiutowałem w Boca Juniors...".

Maradona ze swoją prostą, acz gorejącą emocjonalnością idealnie wtopił się w neapolitańską mentalność, więc jego relację mamy prawo ubrać w cudzysłów, schłodzić, tłumaczyć jej przejmującą treść nadwrażliwością autora. Mocniej działają na wyobraźnię wielbione tam nagie liczby - otóż trybuny Napoli są prawdopodobnie jedynymi na Ziemi, na które nawet trzecioligowe mecze przyciągały 50 tys. ludzi. To nieopodal Stadio San Paolo w 1929 roku przeprowadzono też prekursorską relację na żywo minuta po minucie - obecny na pojedynku o awans do Serie A reporter wydzwaniał z Mediolanu do redakcji, jego kolega spisywał minikorespondencję, po czym przekazywał ją innemu koledze, a ten odczytywał z balkonu zgromadzonemu pod budynkiem tłumowi.

Tamtejsi kibice zawsze żyli - podobnie jak większość na południu Włoch - w przeświadczeniu, że ich piłkarze są bezsilni w starciu ze spiskiem zawiązanym przez kluby z północy. Zanim przybył Maradona, Serie A wygrała tylko jedna drużyna - Cagliari w 1970 roku - leżąca na mapie poniżej Rzymu. Wyniki futbolowe odzwierciedlały dysproporcje ekonomiczne i potęgowały pogardę mieszkańców bogatszej północy, w Neapolu widzących często miejsce, w którym zaczyna się Afryka. Dopiero boski Diego wprawił neapolitańczyków w mistrzowską ekstazę.

Niestety, nie czynił cudów wiecznie. Dwa krajowe tytuły zdobył niemal samotnie (w 1987 i 1990 roku), pomimo dyskusyjnej wartości sportowej kolegów, ale po jego zboiskazstąpieniu drużyna natychmiast spospoliciała, a klub stopniowo wiotczał finansowo. Aż zbankrutował i przed siedmioma laty został strącony właśnie do trzeciej ligi - zupełnie jakby spotkała go sroga kara za próbę obalenia ustalonej hierarchii.

Z ruiny wyciągnął klub uznany producent filmowy, wcześniej niezwiązany ze środowiskiem futbolowym Aurelio de Laurentiis, który nie bujał w obłokach w tęsknocie za nowym wcieleniem Mesjasza dokonującego cudów na miarę maradońską, lecz zajął się rzetelną, cierpliwą, konsekwentną pracą u podstaw. Napoli wspięło się do drugiej ligi, awansowało do pierwszej, obroniło przed spadkiem, ustabilizowało pozycję w środku tabeli, zdobyło awans do europejskich pucharów, wskoczyło na podium Serie A, teraz debiutuje w Lidze Mistrzów. Radzi sobie wyśmienicie (remis w Manchesterze z City, zwycięstwo nad Villarrealem), choć los wepchnął je do potwornie wymagającej grupy - z przedstawicielami lig angielskiej, hiszpańskiej i niemieckiej, czyli trzech najpotężniejszych na kontynencie.

De Laurentiis chciałby dopaść tradycyjne włoskie potęgi, lecz pożąda przede wszystkim sukcesu w Champions League. Ligę Europejską "ma w d...", Serie A uważa za opanowaną przez układ biznesowo-polityczny z północy - twierdzi, że jeśli Berlusconi zechce tytułu, to nikt mu go nie odbierze, a po lipcowym losowaniu terminarza ligowych gier (skazało Napoli na mecz z Milanem tuż po inauguracji w LM) tak się wściekł, że złorzecząc, wypadł z budynku, rzucił się na przejeżdżającego skuterem młodzieńca, poprosił o podwiezienie i wskoczył mu za plecy.

On w ogóle jest nieodrodnym synem regionu (urodził się w Rzymie, ale cała rodzina pochodzi spod Neapolu) - we wrzącej wodzie kąpany, uchodzi za szalonego z powodu swoich bezkompromisowych, spontanicznych, czasem chamskich wypowiedzi. Messiego za zawracanie sobie głowy Copa America obwołał "kretynem", a jego kolegów z reprezentacji - "idiotami"; do byłego trenera Napoli, 62-letniego wówczas Edoardo Rei, wrzasnął: "Nie uderzę cię tylko dlatego, że jesteś starcem!"; chcącemu wytransferować z drużyny gwiazdy agentowi Alejandro Mazzoniemu groził, że "obetnie mu jaja"; piłkarzom kuszonym przez Anglików tłumaczył, że "wyspiarze źle jedzą, a ich kobiety nie myją genitaliów, bo nigdy nie widziały bidetu".

Kluby, które w ostatnich latach wtargnęły lub serio myślały o wtargnięciu do europejskiej czołówki, zawdzięczały awans nagłym, gigantycznym inwestycjom - jak przejęta przez Abramowicza Chelsea, Manchester City arabskich szejków, wsparte fortunami oligarchów wschodzące potęgi rosyjskie etc. Wyjątkowość Napoli polega na tym, że stałe podnoszenie jakości sportowej łączy ze stałym podnoszeniem zysków. Tak - nie przychodów, lecz zysków. To firma, która na siebie zarabia.

Niesłychanych historii wydarza się w niej mnóstwo. Latem utrzymała wszystkich bohaterów boiska, z Markiem Hamsikiem (chciał go Berlusconi!), Edinsonem Cavanim i Ezequielem Lavezzim na czele, choć kluby południa transferowej ofensywie północy oprzeć się zazwyczaj nie umieją. W tym sezonie Napoli wbrew czarnowidztwu właściciela rozprawiło się i z mistrzem Milanem (3:1), i z wicemistrzem Interem (3:0). Ba, w tym ostatnim szlagierze, rozegranym na wyjeździe w sobotę, sędzia kardynalnie mylił się na korzyść gości. Znów - wbrew diagnozom prezesa, który jeszcze kilka miesięcy temu pieklił się, że w calcio wszystko jest ustawione, że rzuci futbol, że wstydzi się być Włochem.

Dotąd nadzieje, że można przezwyciężyć nieuchronność losu, nieśmiało się tliły, sobotni triumf neapolitańskich kibiców rozżarzył. Ich piłkarze stają się nadzieją całego południa - dzielący kraj antagonizm nadal istnieje, a tytułu w Serie A od 2001 roku nie zdobył nikt spoza Mediolanu lub Turynu. Rozpalony de Laurentiis pozuje już na wizjonera pragnącego czegoś więcej niż ożywienie zdychającego lokalnego futbolu. Ruga rodaków, którzy wyjeżdżają byczyć się na egipskich plażach i napychają portfele obcych, zamiast delektować się najpiękniejszą na świecie zatoką z przyneapolitańskimi wyspami Ischia i Capri. Na uniwersytecie apeluje do studentów, by przestali ze sobą wojować, a zaczęli współpracować - tak jak Napoli, które imponuje grą zespołową i uczy piłkarzy, by wzajemnie się dla siebie na murawie poświęcali. Zapowiada wreszcie de Laurentiis, że sprowadzi pod Wezuwiusza wyścig Formuły 1. On naprawdę jest szalony, on naprawdę wierzy, że piłka nożna może uzdrowić całe schorowane miasto.

Podyskutuj o felietonie na blogu Rafała Steca

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.