Amerykanie mają sposób, by doceniać Lewandowskich kosztem Messich

- Jeśli mielibyśmy wybierać najlepszego koszykarza NBA, to co rok musielibyśmy głosować na LeBrona Jamesa - te słowa Stevena A. Smitha, dziennikarza stacji ESPN, wypowiedziane dobrych kilka lat temu, mocno zapadły mi w pamięć. Świetnie oddają różnicę między USA i Europą w plebiscytach na najlepszych zawodników sezonu.

Po znakomitym wyniku Roberta Lewandowskiego w plebiscycie "France Football" Złota Piłka rozpętała w się w Polsce dyskusja o skrzywdzeniu naszego rodaka. Ten temat poruszono też w poniedziałkowym magazynie Sekcja piłkarska:

Zobacz wideo

Ja tę sprawę widzę nico inaczej. Już dwa tygodnie temu pisałem, dlaczego Robert Lewandowski ma niewielkie szanse w starciu z zawodnikami, którzy w ubiegłym roku w znacznie szerszym stopniu podziwiani byli przez telewizyjną publiczność. W tym kontekście wynik kapitana reprezentacji Polski - ósme miejsce - jest naprawdę znakomity.

MVP zamiast The Best

W dodatku sama formuła plebiscytu wyboru najlepszego piłkarza świata robi z niego konkurs sympatii bardziej niż ocenę rzeczywistych osiągnięć. Trudno w takiej formule pominąć w czołówce Messiego i Ronaldo, którzy za najlepszych uznawani byli już wielokrotnie i swojego wysokiego poziomu jakoś znacząco nie obniżyli.

Dlatego bardziej podoba mi się amerykańska formuła wybierania najlepszych zawodników sezonu, która pozwala dostrzec i nagrodzić zawodników nieoczywistych. Swoje najbardziej prestiżowe nagrody dla sportowców Amerykanie określają  MVP - Most Valuable Player (najbardziej wartościowy zawodnik), co wyraźnie określa, że chodzi bardziej o osiągnięcia samego zawodnika w sezonie i jego wkład w wynik drużyny. Sukces zespołu, w którym gra kandydat na MVP, niekoniecznie ma znaczenie.

Tutaj warto przytoczyć wybory z NBA czy MLB z ostatnich lat. W tym roku MVP American League (w baseballowej lidze obie jej części - American League i National League wybierają swoich MVP) został Mike Trout - zawodnik Los Angeles Angels, choć jego zespół więcej meczów przegrał niż wygrał i długo przed końcem sezonu stracił szanse na play off. Gdyby zrobić zbiorczą tabelę sezonu, to Angels byliby na miejscu dwudziestym. Podobnie było dwa lata wcześniej z Giancarlo Stantonem z Miami Marlins, który został MVP National League, choć jego drużyna również miała ujemny bilans i nie awansowała do play off.

Statystyki mają znaczenie

W NBA aż tak nieadekwatnych nagród dla zawodników w stosunku do osiągnięć zespołu ostatnio nie było, ale nie brakowało wyborów nieoczywistych pod tym względem. Jak choćby Russell Westbrook, który został MVP w 2017 roku, choć jego zespół Oklahoma City Thunder był dopiero szósty w Konferencji Zachodniej NBA.

Tu jednak dochodzimy do przewagi, jaką Amerykanie mają nad nami. Każda z najpopularniejszych u nich lig opisuje osiągnięcia zawodników statystykami, które pozwalają ocenić klasę zawodnika bez oglądania go na boisku. Taki Trout czy Stanton byli w momencie wyboru gwiazdami regionalnymi. Jeśli chodzi o całe USA, to mało kto widział ich na boisku. Każdy z klubów MLB rozgrywa 160 meczów w 187 dni sezonu. Kibice poza swoim ulubionym zespołem nie mają czasu, by oglądać inne. Każdy mecz trwa przecież co najmniej dwie i pół godziny. Dziennikarze podobnie - zajmują się drużynami ze swoich regionów. Trudno im o całościowe spojrzenie na ligę. Dlatego, jeśli zawodnik jest liderem w dwóch czy trzech ważnych kategoriach, to jego osiągnięcia dziennikarze wybierający MVP sezonu na pewno wezmą pod uwagę. Trout był w tym roku wiceliderem w klasyfikacji home runów i liderem dwóch innych kategorii ofensywnych. Podobnie było ze Stantonem, który był najlepszym zawodnikiem sezonu w trzech istotnych kategoriach.

To samo z Westbrookiem. Choć jego zespół miał o 20 zwycięstw mniej niż Golden State Warriors, to wybór koszykarza Oklahoma City Thunder wcale nie był kontrowersyjny. Westbrook zakończył sezon ze średnią: 31,6 pkt. na mecz; 10,7 zbiórki na mecz i 10,4 asysty na mecz. Miał więc sezonowe triple-double - osiągnięcie historyczne.

Największe gwiazdy są pokrzywdzone

Oczywiście, dużo częściej tytuł MVP zdobywa zawodnik zespołu, który zajął w sezonie zasadniczym pierwsze lub inne czołowe miejsce, ale przypadek - jak u Lewandowskiego - że znakomite statystyki indywidualne nie idą w parze z sukcesem zespołu - ma duże szanse na docenienie.

Bardziej rozczarowane mogą być natomiast największe gwiazdy. Po 1980 r. w NBA nie było zawodnika, który dostałby najważniejszą nagrodę sezonu sześć razy w karierze - jak Messi Złotą Piłkę - choć nie brakowało w tym czasie zawodników, którzy odcisnęli na swojej dyscyplinie sportu niezatarte piętno. Michael Jordan MVP ligi był pięć razy w ciągu 15 sezonów kariery. LeBron James ma cztery takie tytuły po 16 latach gry. Shaquille O'Neal MVP był tylko raz, a Kobe Bryant, który w NBA spędził prawie 20 lat - też raz.

W MLB rekordziści jak legendarny Joe DiMaggio czy Mickey Mantle, albo bliższy naszych czasów Alex Rodriguez byli MVP ligi najwyżej trzy razy. W NFL - największa gwiazda wszech czasów - Tom Brady, który rozgrywa 20 sezon w karierze, MVP rozgrywek był tylko trzy razy. Dwa razy więcej ma na swoim koncie wygranych Super Bowl.

Nie twierdzę, że Amerykanie swoje plebiscyty robią lepiej. Kwestia gustu. Na pewno amerykańskie podejście do tej kwestii daje wyborcom większe pole do popisu, a wybór prawie nigdy nie jest oczywisty. Łatwiej docenić zawodników z cienia. Kontrowersje i dyskusje są nie mniejsze niż po poniedziałkowej nagrodzie dla Messiego.

Więcej o:
Copyright © Agora SA