Kiedrosport autorstwa dziennikarza Sport.pl Michała Kiedrowskiego to cykl tekstów o sporcie, jego okolicach i dyscyplinach, o których rzadko można przeczytać w polskim internecie. Co wtorek o 19:00 na Sport.pl i Gazeta.pl.
Oburzenie wybuchło po poniedziałkowej wypowiedzi LeBrona Jamesa. - Nie chcę się wdawać w spory z Darylem, ale uważam, że nie miał wiedzy o całej sytuacji, a się wypowiedział - stwierdził LeBron James po przedsezonowym meczu Los Angeles Lakers - Golden State Warriors. - Trzeba uważać na to, co się tweetuje - nawet jeśli mamy wolność słowa - bo to może przynieść wiele negatywnych skutków.
W ten sposób LeBron James skomentował trwający od dziesięciu dni konflikt między NBA a Chinami. Wybuchł on po tym, jak menedżer generalny Houston Rockets, Daryl Morey, zamieścił na swoim koncie na Twitterze obrazek zachęcający do walki o wolność i popieranie mieszkańców Hongkongu w protestach przeciwko zmianie prawa w należącej obecnie do Chin byłej brytyjskiej kolonii. Tweet został szybko skasowany, ale w odwecie chińscy sponsorzy wycofali się ze współpracy z NBA, a chińska telewizja z transmisji meczów najlepszej koszykarskiej ligi świata. O początku awantury pisałem przed tygodniem.
Powiedzieć, że wypowiedź LeBrona Jamesa dystansująca się od Moreya, podniosła ciśnienie amerykańskim kibicom, to nic nie powiedzieć. LeBron James tłumaczył się później, że mówiąc o braku wiedzy menedżera Rockets, miał na myśli konsekwencje jego wypowiedzi, a nie sytuację w Hongkongu.
Mimo takich wyjaśnień kibice nie zostawiają na gwiazdorze suchej nitki. "Właśnie zostałem uświadomiony, że pieniądze powinny stać ponad sprawiedliwością" - napisał jeden z uczestników protestów w Hongkongu.
LeBron James jest jednym z najpopularniejszych koszykarzy w Chinach, dzięki temu zarabia tam miliony dolarów na kontraktach reklamowych i sprzedaży produktów sygnowanych swoją marką. Inni zarzucają Jamesowi nie tylko chciwość, ale i hipokryzję i przytaczają mu jego własne słowa:
Niesprawiedliwość popełniona gdziekolwiek jest zagrożeniem dla sprawiedliwości wszędzie. Nasze życie zaczyna się kończyć w dniu, gdy zaczynamy milczeć o sprawach, które mają znaczenie
James zabierał wielokrotnie głos w społecznie ważnych sprawach w USA - np. w kwestii brutalności policji wobec Afroamerykanów, prawa do posiadania broni, polityki prezydenta Donalda Trumpa, czy nierówności społecznych - i angażował się w kampanię prezydencką po stronie kandydatki Demokratów - Hilary Clinton.
W podobnym tonie o polityce wypowiadał się Steve Kerr, trener Golden State Warriors. I on też, gdy przyszło do wypowiedzenia się w sprawie Hongkongu, nabrał wody w usta. - Wypowiadam się tylko w kwestiach, które mnie pasjonują i jestem w nich dobrze zorientowany - powiedział.
Z tych słów zakpił prezydent Donald Trump, który trenera Warriors uważa niemal za osobistego wroga. "Zabawnie jest patrzeć, jak Steve Kerr wije się i mizdrzy, gdy dostaje proste pytanie o Chiny. Zadławił się i wygląda słabo i żałośnie. Nie chcę go w Białym Domu".
W ostatnim zdaniu Trump nawiązał do tradycji wizyt w Białym Domu mistrzów najważniejszych amerykańskich lig. Warriors - mistrzowie NBA z 2018 r. - takiej wizyty nie odbyli.
Kerr i inny trener "świadomy spraw społecznych" - jak to się mówi w USA - Gregg Popovich - byli już w Chinach w sierpniu. Prowadzili reprezentację Stanów Zjednoczonych w mistrzostwach świata. Przed ich przyjazdem dziennikarz Tim Noonan z ukazującej się w Hongkongu gazety "South China Morning Post" napisał felieton, który dziś brzmi szczególnie gorzko. Główną tezą artykułu jest stwierdzenie, że chińska partia komunistyczna nie musi się obawiać przyjazdu politycznie zaangażowanych trenerów z USA, bo dla NBA ważniejszy jest w Chinach poszum kas fiskalnych niż dzwony wolności. Prorocze słowa w kontekście późniejszej awantury o tweet Moreya.
A z drugiej strony to była trzeźwa analiza. Adam Silver, komisarz NBA, niejednokrotnie powtarzał, że koszykarze NBA nie powinni obawiać się zaangażowania w kwestie społeczne i polityczne. Dotyczy to jednak tylko tych obszarów, w których liga może na tym zyskać.
Nie jest przecież tajemnicą, że każda liga sportowa w USA ma doskonale sprofilowanych swoich kibiców. NBA wie, że większość jej kibiców to mniejszości etniczne - Afroamerykanie i Latynosi. Biali stanowią 45 procent widowni meczów w telewizji, a i oni w większości mają poglądy progresywne. Generalnie rzecz biorąc, kibice koszykówki w największym stopniu popierają Partię Demokratyczną, więc kwestie społeczne poruszane przez koszykarze i trenerów, sprzyjają popularności ligi w tym elektoracie. To samo dotyczy awantur z prezydentem Trumpem. To też się opłaca.
Zupełnie inaczej sprawa ma się np. z futbolem. Widownia NFL jest w dużo większym stopniu konserwatywna niż w NBA. Popularne powiedzenie o trzech najważniejszych rzeczach w życiu człowieka: rodzina, wiara, futbol (po angielsku wszystkie trzy są na literę f: family, faith, football), nie wzięło się przecież z niczego. Dlatego zawodnicy NFL są mniej "świadomi spraw społecznych", bo liga na tym traci. Najlepszy przykład to protesty podczas amerykańskiego hymnu przed meczami. W 2016 r. rozpoczął je Colin Kaepernick, rozgrywający San Francisco 49ers, który podczas "The Star-Spangled Banner" siedział na ławce zamiast stać. Potem zmienił formę protestu i klęczał podczas hymnu. Za jego przykładem poszli inni. Protest nie spodobał się części kibiców. Spadła telewizyjna oglądalność NFL. W reakcji na to właściciele wprowadzili dla zawodników nakaz stania podczas hymnu. Jedyną dostępną formą protestu jest pozostanie w szatni. Po tej zmianie widzowie wrócili przed ekrany, a Colin Kaepernick trzeci sezon z rzędu nie może znaleźć klubu, który chciałby go zatrudnić.
Rację ma wspominany Tim Noonan, gdy pisze, że "polityka i sport są splątane jak gaz łzawiący i Hongkong". Autorytarne reżimy bardzo skutecznie poprawiają swój wizerunek dzięki inwestycjom w sport i coraz łatwiej zamykają przy tym usta nawet tak wielkim obrońcom praw człowieka jak LeBron James.