Ślusarski spokojny, nie wadził nikomu, Komar najdziksze wymyślał swawole - 21 lat temu zginęli mistrzowie

Dzisiaj znów spotkają się ich przyjaciele i znów powiedzą "szkoda". Chcecie poczuć, jak ogromna? Wiecie, jak wielkie legendy polski sport stracił w wypadku samochodowym z 17 sierpnia 1998 roku?
Zobacz wideo

- To było w Sztokholmie. Władek szedł hotelowym korytarzem, zauważyła go hostessa i zaprosiła, żeby jechał z nią na bankiet. Ona wystrojona, on w krótkich spodenkach i podkoszulce. I co? Pojechał jak stał, a wrócił rano w turbanie na głowie. Dostał go od jakiegoś wysoko postawionego Araba, gospodarza imprezy. Tyle z Jackiem zrozumieliśmy z jego opowieści. Ile myśmy go wtedy cucili. Na przemian go polewaliśmy zimną wodą i ciepłą wodą, a on tylko prosił, żebyśmy go już nie mordowali. Nie do życia był. Ale po południu wyszedł na stadion, tam zdjął turban, wziął kulę i pchnął najlepszy wynik w roku. Tak to z Władkiem Komarem bywało - opowiada Władysław Kozakiewicz.

Paweł i Gaweł

- Niedawno jedna ze stacji radiowych nie wiedząc, że 17 sierpnia będę w Międzyzdrojach, chciała mnie zaprosić, żebym tego dnia powiedział kilka słów, żebym się podzielił - jak to ujęła dziennikarka - wspomnieniem o Władku Komarze. Niestety, to jest charakterystyczne, że cichy, spokojny Tadek Ślusarski jest mniej eksponowany we wspomnieniach niż barwny Władek Komar - mówi Jacek Wszoła.

- Ludzie się dziwili, że oni się tak przyjaźnią, bo Władek to był ogromny showman, a Tadek cichy, spokojny człowiek, nie wadził nikomu. Byli jak Paweł i Gaweł - dodaje Marian Woronin.

Komar i Ślusarski nie "w jednym stali domu", ale 17 sierpnia 1998 roku jechali jednym autem. Ślusarski prowadził forda scorpio należącego do Komara, a właściciel drzemał z tyłu. O godzinie 17.50 pod Przybiernowem na Pomorzu Zachodnim ford jadący z Międzyzdrojów zderzył się ze zmierzającym w przeciwnym kierunku renault, za kierownicą którego siedział Jarosław Marzec.

Wybitni olimpijczycy zginęli na miejscu, Ślusarski miał 48, a Komar - 58 lat. 35-letni Marzec, również lekkoatleta, czterystumetrowiec, zmarł kilka dni później w szpitalu w Szczecinie. Wypadek przeżyli tylko jego żona oraz Krzysztof Świostek, przyjaciel Ślusarskiego i Komara, który podróżował obok Ślusarskiego, siedząc na fotelu pasażera.

- Niestety, a może i dobrze, w 1998 roku nie byłem w Międzyzdrojach. Akurat wtedy miałem inne obowiązki - mówi Wszoła.

Murzyn w 40 stopniach mrozu

Nasz legendarny skoczek wzwyż identycznie jak Ślusarski zdobył na igrzyskach złoty i srebrny medal. Mistrzem olimpijskim był w 1976 roku w Montrealu, wicemistrzem został cztery lata później, w Moskwie. Znów identycznie jak Ślusarski.

- On zdobył pierwszy olimpijski medal w historii dla polskiej tyczki, ja dla polskiego skoku wzwyż. Miał cechy wielkiego wojownika. Imponował mi zawsze tym, że w kluczowych momentach potrafił wykrzesać z siebie wszystkie siły i był bardzo skuteczny. Świadectwem tego są właśnie dwa medale olimpijskie - mówi Wszoła. - Ale dlatego, że był cichy i spokojny, to ciągle nie miał tego, co powinien mieć - dodaje.

- Trzeba wziąć poprawkę na czasy w jakich żyliśmy. Wtedy nikt nikomu niczego nie ułatwiał. Dzisiaj są sponsorzy związku, są sponsorzy indywidualni, sukces udaje się spieniężyć dużo łatwiej niż kiedyś. Bardzo często jest tak, że zawodnik nie zabiega o to, a i tak jest otoczony propozycjami. Wszyscy dziś mają swoich agentów, ci wykonują za zawodników najważniejsze ruchy. W naszych czasach nie było o tym mowy. Spokój, lekkie wycofanie Tadeusza powodowały, że był niemalże niezauważalny. Przecież on nie dlatego wyjechał w latach 80. do Szwecji, na daleką, daleką północ, że uwielbiał śnieg i 40-stopniowy mróz. Wyjechał, bo tutaj nie było dla niego sensownej pracy. Mistrz i wicemistrz olimpijski, dyplomowany trener nie znalazł pracy w Polsce, nie pomyślano, że mógłby wychować nowe pokolenia - denerwuje się Wszoła.

- Tadek Ślusarski był człowiekiem niewykorzystanym. Bardzo żałuję, że nasza lekkoatletyczna federacja się nim zupełnie nie zainteresowała. Szwedzki związek zaprosił go do siebie jako trenera, a nasz nie zwracał na niego uwagi. Będąc w Polsce Tadek pracował jako mechanik samochodowy. Takie miał wykształcenie, ale przez to, że po szkole nie miał żadnej praktyki, w warsztacie był typowym "przynieś, wynieś, pozamiataj". Tragedia, na nim działacze znów pokazali swoje motto: "Murzyn zrobił swoje, murzyn może odejść". A Tadek był bardzo spokojny i bardzo skromny, niczego się nie domagał - komentuje Kozakiewicz.

"W życiu nie pokazałby wała"

Ślusarski w cieniu był zawsze i tylko z tego cienia wyskakiwał po wielkie osiągnięcia sportowe.

- W plebiscycie na stulecie Polskiego Związku Lekkiej Atletyki i w każdym plebiscycie jaki znam Tadek jest za Władkiem Kozakiewiczem, mimo że "Kozak" miał na igrzyskach "tylko" jedno złoto - zauważa Woronin, wicemistrz olimpijski z Moskwy w sztafecie 4x100 metrów. - Myślę, że Kozakiewicza zbudował słynny wał pokazany na Łużnikach stu tysiącom radzieckich kibiców. Jego ogromna odwaga została wszystkim w pamięci. "Kozak" tak samo jak Komar umiał robić wokół siebie show. On i Tadek zawsze kojarzyli mi się z innym duetem naszego sportu z tamtych czasów. Każdy zna Andrzeja Suprona, prawda? A często był przy nim wielki Adam Sandurski, którego niewielu dziś pamięta. Nieważne, że chłop miał grubo ponad dwa metry [214 cm], skoro przy malutkim Andrzejku [169 cm] zawsze był cichy, spokojny, do rany przyłóż. Nie mam wątpliwości, że gdyby Tadek miał inny charakter, to jego wyniki wyniosłyby go wyżej niż Kozakiewicza. Ale on w życiu by nie zrobił takiego gestu jak wał "Kozaka". No nie ta osobowość - analizuje Woronin.

"5.20, 5.40 i 5.50. Wszystkie rzecz jasna wysokości wzięte w pierwszej próbie. To był już złoty medal. Dramatyczny pojedynek, podobny do wyczynu Józefa Schmidta w Tokio. Tylko prasa pisała o nim znacznie mniej. Znacznie ważniejsza była kontuzjowana noga Kozakiewicza" - czytamy o montrealskim, deszczowym zwycięstwie Ślusarskiego w jego nocie biograficznej w serwisie Polskiego Komitetu Olimpijskiego.

- Potwierdzam, tak było - mówi Wszoła. - Nie jestem w stanie odtworzyć wszystkich wyników jednego i drugiego sprzed igrzysk, ale Kozakiewicz startował częściej, częściej wygrywał i wyżej skakał. Choć zaczęło się od takiej rywalizacji, w której jeden drugiemu odbierał rekordy, w tym halowy rekord świata i rekord Europy - dodaje przyjaciel obu wielkich tyczkarzy. - W każdym razie już w Montrealu wszystkie prognozy mówiły, że Kozakiewicz ma większe szanse. Na pewno był wyżej notowany i w Polsce, i na świecie - dodaje Wszoła.

Tak wielcy, że wiedziała nawet milicja

- Nigdy żaden z nas drugiemu nie odpuszczał, często na mistrzostwach Polski tak walczyliśmy, że mieliśmy poziom jak na mistrzostwach świata. W 1976 roku w Bydgoszczy obaj pobiliśmy rekord Europy, osiągając 5,62 m. Ja to zrobiłem pierwszy, tylko dlatego, że pierwszy byłem na liście. Byliśmy ogromnymi rywalami. Ale jeszcze bardziej byliśmy kolegami - mówi Kozakiewicz.

I jako mistrz angedot przytacza kolejną, na potwierdzenie tego, co powiedział przed chwilą.

- Kiedyś zjechaliśmy się do Zabrza na mistrzostwa Polski. Pod Częstochową był taki most, pod którym zawsze stała milicja i radarem mierzyła prędkość. Jechałem swoim samochodem, z tyczkami na dachu. Jechałem, jak to sportowcy, troszeczkę szybciej niż można. Zatrzymała mnie milicja i słyszę: "O, panie Władku, pan wygrał!". - "Co wygrałem?" - pytam. - "No, najszybciej pan jechał, ha, ha!". Jechałem 130 km/h, a można było 70. Przyjąłem mandat, dojeżdżam na te mistrzostwa, robię rozeznanie i się okazuje, że wszystkich zatrzymali - i Tadka, i Jacka Wszołę i wielu, wielu innych. Poszliśmy do miejscowego pułkownika z milicji i mówimy: "Panie pułkowniku, mamy tu mandaty, czy może pan załatwić, żebyśmy nie płacili?". A on na to: "Dobra, tego kto wygra swoją konkurencję zwolnię z mandatu". W jednym momencie obaj z Tadkiem powiedzieliśmy: "A my?". Było wiadomo, że obaj jesteśmy tak samo mocni i że w żadnej innej dyscyplinie nie ma aż takiej konkurencji jak między nami. Pułkownik nie miał wyjścia, obu nam anulował mandaty.

Łajza, kniaź, cudowny chłopak

Zdecydowanie najwięcej mandatów, nagan, dyskwalifikacji i innych restrykcji z całej barwnej grupy polskich lekkoatletów sprzed lat zebrał Komar.

- Władek uwielbiał przede wszystkim zabawę. My, to znaczy ja i Jacek Wszoła, zawsze go pilnowaliśmy, żeby nie przeholował, żeby zdobywał minimum na dane zawody. Ale on nam uciekał. Zawsze wieczorem nas przechytrzył i wracał rano. Byliśmy małolatami, ale niesamowicie żeśmy go opierniczali, że łajza jest, bo nie czeka do zawodów, tylko wcześniej pije - opowiada Kozakiewicz. - Dużo mogliśmy mu powiedzieć, byliśmy bardzo zżyci całymi rodzinami. Na przykład Mikołaja, czyli syna Władka, niańczyła moja żona - dodaje wybitny tyczkarz.

- Zawsze byłem partnerem brydżowym Władka, a on kochał tę grę. Rewelacyjnie czuł się na scenie, w filmach, w teatrze, w kabarecie. Jak zapomniał tekstów na występ, to improwizował i wychodziło nawet jeszcze lepiej. Każdą, najtrudniejszą sytuację umiał obrócić w żart. To był cudowny chłopak - mówi Woronin.

- Kiedy ktoś pyta, jakim Władek był człowiekiem, lubię opowiadać, jak pojechałem z nim na Litwę, do dworku, który należał do jego ojca [litewscy faszyści zamordowali go w Rogówce za to, że był w AK, syn, późniejszy mistrz sportu był wtedy czterolatkiem]. Na widok Władka ludzie padali na kolana i płakali z radości, że kniaź Komar przyjechał. A on temu dał pięć rubli, tamtemu 10, szybko rozdał wszystko, co miał. Ludzie się cieszyli, że nareszcie będzie dobrze, skoro kniaź wrócił - opowiada Kozakiewicz. - Władek pojechał tam po rodzinne srebra. I nawet je odzyskał. Ale tak naprawdę bardziej go interesowała beczka starki, którą ojciec zakopał pod jednym z drzew. Nie mógł odżałować, kiedy się okazało, że ktoś go uprzedził - śmieje się mały Wally, jak o mniejszym gabarytowo przedstawicielu duetu Władysław & Władysław mówili i pisali Amerykanie.

25 rekordów świata na jednym treningu

Duży Władysław (prawie dwa metry wzrostu i 130 kg wagi) był bodaj najbardziej artystyczną duszą całego polskiego sportu w erze komunizmu. Po karierze dał się poznać jako aktor, który wystąpił w ponad 20 produkcjach, a zatrudniany był m.in. przez Romana Polańskiego. Oglądać go można było też na teatralnych deskach i na estradzie u boku Tadeusza Drozdy i innych kabareciarzy. W sporcie zaczynał od boksu, gdzie przebił się nawet do młodzieżowej reprezentacji kraju, był rugbystą (z sukcesami w kraju i nawet występami w europejskich pucharach), dziesięcioboistą (z rekordem Polski), wreszcie kulomiotem, który silniejszych fizycznie rywali z USA i NRD na igrzyskach w Monachium 1972 pobił sprytem.

"Na igrzyskach najpierw wygrał z przeciwnikami wojnę psychologiczną. Organizatorzy przygotowali na treningi dwa rodzaje kul. Normalne, czarne, ważące 7 kilogramów, i białe, lżejsze o 2 kilo. Komar kupił w sklepie sprej i przemalował białą kulę na czarno. I na treningu ku przerażeniu rywali ze 25 razy "pobił" rekord świata. W konkursie olimpijskim w pierwszej próbie pchnął 21,18 metra i przez dwie godziny czekał, patrząc, jak rywale bezskutecznie atakują ten rezultat" - wspomina Kozakiewicz w swojej książce "Nie mówcie mi jak mam żyć".

Komar zawsze znalazł sposób by wyjść z opresji, jemu ostatecznie zawsze wszystko się układało i w końcu nawet oponenci doceniali jego wielkość. Nazajutrz po zdobyciu złota w Monachium Komar obudził się i zobaczył stojącego przy jego łóżku Włodzimierza Reczka. Przewodniczący Głównego Komitetu Kultury Fizycznej (spełniał funkcję dzisiejszego ministerstwa sportu) przyniósł mistrzowi śniadanie. "Cóż to, zapomniał pan o naszej umowie? Przyrzekłem przecież, że jeśli będzie złoty medal, to ja pana zaniosę na śniadanie. Ponieważ i tak bym pana nie udźwignął, więc chociaż w części chciałem się zrehabilitować. Muszę przyznać, że w pański medal zupełnie nie wierzyłem" - miał powiedzieć.

Okradziony nawet po śmierci

Ślusarskiemu takie historie się nie zdarzały. - Ale z nim też było fajnie. On też był wesoły, tylko nie pokazywał tego od razu - mówi Kozakiewicz. - Jak w Spale trenowaliśmy, to z głośników na stadionie obu nam śpiewał Niemen. Tadek dokładnie znał słowa wszystkich piosenek i nieźle sobie podśpiewywał. Ale w życiu poza sportem miał trudne chwil. Pamiętam, że zarabiać musiał też nocami w lokalu, jako ochroniarz - mówi Kozakiewicz.

- Nie lubię koloryzować, zawsze mówię jak jest, więc muszę szczerze powiedzieć, że Tadeuszowi w życiu prywatnym niezbyt dobrze się wiodło - dodaje Wszoła. - Szukał swojego miejsca, próbował uczyć skoku o tyczce w OKS Otwock, tę pracę łączył z pracą nauczyciela wychowania fizycznego w szkole, żeby jakoś zarobić, ale pieniądze przywiezione ze Szwecji szybko się rozchodziły. Niestety, nawet po śmierci stracił coś cennego - mówi dalej Wszoła.

Chodzi o srebrny medal z Moskwy. - Medal Tadeusza zdeponowały u mnie jego dzieci, bojąc się, że ważna rzecz dla ich ojca zginie im przy przeprowadzce. Dostałem na przechowanie medal srebrny, a złoty, z Montrealu, był w Muzeum Sportu. Niestety, ten srebrny razem z różnymi moimi pamiątkami ukradli włamywacze. Moim zdaniem to się stało wtedy, kiedy byłem na audycji na żywo w Programie Trzecim Polskiego Radia. Ona była reklamowana kilkadziesiąt razy na przestrzeni tygodnia. Złodzieje najpewniej wiedzieli gdzie się włamują i że akurat w tym czasie nikogo nie będzie w domu. Później przez media apelowałem do nich, żeby zwrócili tylko ten jeden medal, z ich punktu widzenia bezwartościowy, bo cennego kruszcu praktycznie w nim nie było. Myślałem, że może przerzucą krążek przez ogrodzenie, że któregoś dnia znajdę go przed domem. Ale nie - mówi Wszoła.

Jest memoriał i jest mały Tadzio Ślusarski

Po Ślusarskim, tak jak po Komarze, zostało więc olimpijskie złoto. A jeszcze cenniejszą pamiątką są zawody rokrocznie organizowane w Międzyzdrojach. W 1998 roku przyjaciele byli tam na Biegu o Bursztynowy Puchar. Imprezę organizował Bogusław Mamiński. Teraz były wicemistrz świata w biegu na 3000 m z przeszkodami stoi za organizacją Memoriału Władysława Komara i Tadeusza Ślusarskiego. Kto wie czy za jakiś czas w zawodach nie wystartuje... Tadeusz Ślusarski.

- Mały Tadzio to już kawał chłopa jest. Ma chyba dziewięć lat. To oczywiście wnuk naszego przyjaciela - wyjaśnia Wszoła. - W zeszłym roku w Międzyzdrojach Kuba, czyli syn Tadeusza, był z małym, teraz pewnie też będzie, bo przyjeżdża regularnie. I niestety dla innych uczestników tradycyjnego konkursu pchnięcia kulą dla VIP-ów, Kuba cały czas jest w dobrej formie. Kiedyś był tyczkarzem, tata go trenował. A teraz łoi wszystkim skórę w kuli. Chcemy, żeby przyjeżdżał, ale niech już nie startuje, niech się zajmie Tadziem - śmieje się były mistrz

Więcej o:
Copyright © Agora SA