Michał Kubiak: Po sezonie jadę do szpitala robić remanent. Żona suszy mi głowę, że się po mistrzostwach nie badałem

- Śmiali się ze mnie, gdy mówiłem, że ta odmieniona kadra ma szansę znów zdobyć mistrzostwo świata. A wyszło na moje, tak jak i przez większość życia. Dlaczego znów się nie pomyliłem? Bo nie widziałem jeszcze w siatkówce i nadal nie widzę osoby, która chciałaby wygrać bardziej niż ja - mówi Sport.pl kapitan kadry siatkarzy Michał Kubiak.

Drobny, niski, nie skacze. Często to pan słyszał?

Michał Kubiak: - Cały czas. Szczególnie gdy byłem mały.  

Denerwowało to pana?

- Może nie tyle denerwowało, ile było strasznie deprymujące. Już od najmłodszych lat widziałem, że ludzie potrafią oceniać po tym, jak kto wygląda, a nie po tym, co potrafi.

Giba też nie jest zbyt wysoki. Wzór?

- Nie, nigdy nie chciałem być jak Giba. Imponowali mi inni gracze, choć wielu uważało, że akurat ten Brazylijczyk był najlepszy na świecie. Dla mnie najlepszym zawodnikiem był Dante. Jako siatkarz był kompletny i robił na mnie dużo większe wrażenie.

Były plakaty na ścianach pokoju?

- Nie, to nie te czasy. W dzieciństwie bardzo rzadko można było znaleźć plakat z siatkarzem. W gazetach były prędzej zdjęcia Christo Stoiczkowa z Barcelony i innych dziwnych postaci z piłki nożnej, a nie kogokolwiek związanego z siatkówką.

Kto pana nauczył rywalizacji życiowej i zaszczepił motto „Ja wam pokażę"?  

- Na samym początku na pewno ojciec. Pamiętam nawet, jak mama denerwowała się  na niego, że przegina.

Jakim trenerem był dla pana ojciec?

- Innych trenerów nie znałem, ponieważ był moim pierwszym szkoleniowcem i jedyną  osobą, której słuchałem. Wiedziałem, że ma największe pojęcie i tak też jest do tej pory. Do dziś udziela mi rad na temat tego, jak powinienem grać, dyskutujemy ze sobą, a jego opinie są dla mnie niezmiernie ważne. Wprowadzałem jego uwagi w życie, choć jako młody chłopak miałem swoje pomysły na wiele spraw. Czy mi się jednak podobało, czy nie, wykonywałem polecenia.

Jak taka relacja „zawodowa” wpływała na kontakt ojciec-syn?

- Przez to siatkówka była numerem jeden w każdej rozmowie i w każdych okolicznościach. Pamiętam, że kiedy jeździliśmy na wakacje, ojciec zawsze chciał, byśmy poświęcali czas na trening. Do dziś mam w głowie jeden obrazek z dawien dawna. Niezależnie od tego, czy byliśmy na plaży, czy w innym miejscu, widziałem tatę szukającego wielkich bali, które wbiłby we wcześniej wykopane doły, i na których powiesiłby siatkę. Siatkówka została mi zaszczepiona. Była głównym tematem rozmów w domu, więc wydawało mi się to naturalne, że muszę iść w tym kierunku. Nikt mnie do tego nie zmusił. Czułem, że w przyszłości da mi ona chleb.  

Od zawsze pan to wiedział?

- Tak, od zawsze. Nie byłem złym uczniem, ale już w gimnazjum wiedziałem, że wolę iść na trening niż uczyć się do kolejnego sprawdzianu.

Pana rodzice często byli wzywani do szkoły, prawda?

- Prawda, choć czasami nie robiłem nic, a moi rodzice i tak byli wzywani do szkoły. Nie byłem spokojnym dzieckiem, zawsze miałem głupie pomysły, ale czasami obrywało mi się za to, czego nie zrobiłem. Ktoś coś w szkole zepsuł, wezwali moich rodziców, oni zapytali, kiedy ta sytuacja się wydarzyła i okazało się, że tego dnia nie byłem na lekcjach. Koncentrowałem na sobie uwagę. Musiałem się z tym pogodzić.

Ze Zbigniewem Bartmanem spotkał się pan na turnieju dwójek plażowych pod koniec lat 90. On pana ograł, a pan ponoć nasłuchał się od taty, że przegrał z chłopaczkami z Warszawy, którzy pierwszy raz grają w siatkówkę. To prawda?

- Chyba tak było.

Byliście duetem idealnym. Zaczęliście trenować w kwietniu 2004 roku, a na początku sierpnia zostaliście mistrzami Europy do lat 18. Trenowaliście w ogrodzie Zbyszka,  mieszkaliście w jednym domu, razem jedliście i wszystko przeżywaliście. 

- To, co pani powiedziała, to wszystko prawda. Osiągaliśmy sukcesy, ale nasza relacja w pewnym momencie się popsuła i jest, jaka jest.

Nie ma szans na naprawienie tego, co się popsuło w 2012?

- Nie, bo słów nie da się cofnąć. A złamanej strzały nie da się skleić. Nie mam fizycznej potrzeby odnawiania kontaktu i odbudowywania relacji, bo potężnie się na Zbyszku zawiodłem. Nie mam nic do jego rodziców, bo zarówno pan Leon, jak i pani Jadzia bardzo mi pomogli i się mną opiekowali, natomiast z ich synem relacja się nie naprawi. 

Na „wybuch” kariery czekał  pan do 2009   roku.   To   właśnie   wtedy   Grzegorz   Wagner przyjechał do pana nad morze i zaproponował grę w kadrze B. Poczuł pan swoją szansę po sezonie   spędzonym   w   egzotycznym   Hapoelu?   Polska   siatkówka   znów   sobie   o   panu przypomniała.

 - Graliśmy wtedy w plażówkę z Tomaszem Wieczorkiem. Nie byłem powołany do kadry, więc miałem wolne wakacje. Stwierdziliśmy, że spędzimy je na piasku. Odnosiliśmy sukcesy, kiedy pojawił się Grzegorz Wagner, który zaproponował mi przyjazd na zgrupowanie reprezentacji B, przygotowującej się do gry w Memoriale Wagnera. Wyjazd się opłacił.

A czas w Izraelu wspominam bardzo dobrze. Moja rodzina się o mnie obawiała z powodu wojny, ale dla mnie taki wyjazd był normalny. Najbardziej zapamiętałem stamtąd ludzi. Mieszkaliśmy we trzech – z Rosjaninem i Białorusinem.

To przypomina początek kawału – spotykają się Polak, Rosjanin i Białorusin...

- Było różnie, haha! Nie znałem jeszcze „dorosłej” siatkówki, a liga izraelska nie była najmocniejszą na świecie. Paradoksalnie okazała się jednak dla mnie najwłaściwsza, bo w końcu nie siedziałem na ławce i ktoś dał mi szansę gry. A kontakt z kolegami miałem znakomity, żyło nam się razem bardzo dobrze.

- Mieli do pokonania 36 km trudnej trasy, była jakaś rzeka do przekroczenia, liny, po których musieli gdzieś wyjść - opowiadał Wagner. Najwyżej oceniono pana umiejętności. - Wtedy dowiedziałem się na pewno, że to twardy facet, stworzony do bycia kapitanem. Ma jaja - mówił Wagner. Chyba było warto?

- Trenera wspominam bardzo dobrze. Był jednym z pierwszych, który we mnie uwierzył, za co jestem mu wdzięczny. Co do wyjazdu, to było fajnie. Spaliśmy w lesie, budzili nas bardzo wcześnie rano i nie było mowy o zbyt długim wypoczynku. Musieliśmy budować sobie szałasy! Zawsze fascynowałem się surwiwalem. Możliwość sprawdzenia siebie i kolegów w bardzo trudnych warunkach była dla mnie okazją do poznania tego, jaką się jest osobą i jak zachowa się w ciężkiej sytuacji. 

Polowaliście też sami?

- Nie, mieliśmy prowiant. Wybieraliśmy plecaki z ekwipunkiem, nie wiedząc, co jest w środku.

Trafił pan do Włoch, do Padwy Lorenzo Bernardiego. I w tym miejscu po raz kolejny pojawia się nazwisko Bartman.

- Tak, bo to Zbyszek wykonał telefon do trenera, z którym znał się z Werony. Wiedział, że Bernardi został szkoleniowcem zespołu z Padwy, i że jeden z przyjmujących mu się „wysypał”, łapiąc kontuzję. Zadzwonił do Lorenzo i spytał, czy mogę przyjechać na testy. Zagrałem dwa sparingi i zostałem w klubie.

Przeszedł pan później do Warszawy. Tym razem to pan był jednak gwiazdą, a nie pana kolega. - Nigdy nie byłem zazdrosny o to, że Zbyszkowi dobrze idzie. Cieszyłem się, bo to mój przyjaciel. Ale wiedziałem, że mój czas przyjdzie – mówił pan w jednym z wywiadów. 

- Trudno powiedzieć, co wtedy czułem. Wychodziłem na boisko, żeby wygrywać, wiedząc, że wcześniej nie dostałem szansy, by pokazać umiejętności. W Polsce po raz pierwszy grałem w szóstce. Trenerzy, czyli Radosław Panas i Jakub Bednaruk, postawili na mnie. Wykorzystałem swoją szansę. Nigdy nie byłem o nikogo zazdrosny. Uważam, że jeśli ktoś coś ma, to należy bardzo się z tego cieszyć. Życzę każdemu, by miał jak najwięcej.

Wiele mówiło się o tym, że z pana zdrowiem podczas mistrzostw świata 2018 było bardzo kiepsko, jednak nie po raz pierwszy grał pan z takim obciążeniem. Mistrzostwa Europy 2011 odchorował pan w szpitalu, pod kroplówką. Dlaczego?

- Taka sytuacja zdarzyła się mi wtedy pierwszy raz. Cierpiałem na odmiedniczkowe zapalenie nerek, którego nikomu nie życzę. Kiedy trenerem został Ferdinando De Giorgi, stało się to samo i trafiłem do szpitala na tydzień. W tym roku sytuacja się  powtórzyła, z tą różnicą, że zazwyczaj zapalenie przytrafiało mi się zaraz po zakończeniu sezonu reprezentacyjnego, a teraz zdarzyło się w trakcie mistrzostw świata.

Tak szczerze, to do teraz nie przeszedłem kompleksowych badań nerek. Po tym sezonie będę musiał się udać do szpitala i zrobić remanent organizmu. Moja żona strasznie suszy mi o to głowę, więc zrobię te badania choćby dla świętego spokoju w domu. Objawy, które miałem w tym roku, były identyczne jak te z poprzednich lat.

Czyli to nie była grypa, zatrucie pokarmowe, czy przeziębienie, które sprezentował panu Walentin Bratoew pod siatką?

- Nie, to mogło być zapalenie nerek. Dobrze, że szybko zareagowaliśmy, bo dzięki temu byłem w stanie grać.

Jest coś, czego nie zrobiłby pan dla kadry?

- Nie urwało mi nogi ani ręki, więc dlaczego miałem nie zagrać? Na tyle dobrze się czułem po tych trzech złych dniach, że mogłem wyjść na boisko. Dobrze się złożyło, że byliśmy drużyną, która pomiędzy rundami mistrzostw nie musiała się przemieszczać. Kiedy inni np. jechali do Warny, ja mogłem się kurować. Później wszyscy chcieliśmy wyjechać jak najszybciej z Bułgarii, bo było tam fatalnie...

Dlaczego?

- Jeśli chodzi o jedzenie, to hotelowi nie dałbym nawet jednej gwiazdki. Pokoje nie były złe, miał basen, ale nie pojechaliśmy tam na wakacje. Mieliśmy się dobrze odżywiać, trenować i grać.  

Pana pierwsze igrzyska olimpijskie to Londyn. Co najbardziej pan z nich zapamiętał  poza oczywistym rozczarowaniem wynikiem?

- Mimo wszystko najbardziej zapamiętam porażkę z Rosją. Same igrzyska nie robią na mnie aż takiego wrażenia. Fotek ze znanymi sportowcami też nie robiłem, poza jedną z Agnieszką Radwańską. Razem z chłopakami zrobiliśmy sobie z nią wspólne zdjęcie. Nasz problem w Londynie polegał na tym, że wieszano nam złoty medal przed rozpoczęciem turnieju. Nie byliśmy chyba jeszcze na tyle mocną pod względem psychicznym drużyną, by wygrać igrzyska olimpijskie. Kadra z 2012 roku miała doświadczonych graczy, ale byli w niej i młodzi, którzy uważali, że są najlepsi na świecie. 

Pan się tak poczuł?

- Nie. To był dopiero mój drugi rok w kadrze, więc znałem swoje miejsce w szeregu i zdawałem sobie sprawę, że sporo mi brakuje, by być podstawowym zawodnikiem reprezentacji. Byłem zaszczycony, że mogłem pojechać na igrzyska. Nie zmienia to faktu, że pojechaliśmy na nie po to, by tam zaistnieć, a nie tylko być.

Co różniło polską porażkę w Londynie od tej z Rio?

- Jedna i druga była bolesna. Na porażkę z Rio miałem większy wpływ i bardziej czułem się częścią tamtej drużyny. Byłem w szóstce i niosłem na swoich barkach odpowiedzialność większą niż w 2012 roku. 

Najważniejsza porażka w karierze?

- Tak. Dla mnie igrzyska są jedynym turniejem w siatkówce, z którego nie przywiozłem medalu, więc mam nadzieję, że w najbliższym czasie się to zmieni.  

Jak odreagować taką porażkę? Długo stał pan przed lustrem i mówił, że trzeba iść dalej?

- Dla mnie nie było to trudne, bo miałem wokół siebie rodzinę. Gdy przyjeżdżałem do Rio, moja córka Pola była już na  świecie, bliscy byli dla mnie ostoją. Już następnego dnia po igrzyskach wróciłem do Polski na własny koszt. Nie chciałem być już w wiosce olimpijskiej. Wiedziałem, że będzie mnie przygnębiać siedzenie na miejscu i oglądanie, jak ktoś inny cieszy się z sukcesów. Polecieliśmy razem z Fabianem Drzyzgą i Bartoszem Kurkiem. 

Później odciąłem się od wszystkiego. Zabrałem 12 osób i pojechaliśmy na Malediwy. Tam wziąłem ślub z Moniką. Niewiele osób o tym wiedziało, bo nie czuję potrzeby afiszowania się z prywatnością. Wiedziało o tym tylko wspomniane 12 osób, które dopiero na lotnisku dostały bilety i dowiedziały się, gdzie lecą.

 

Mówi pan, że relacji ze Zbigniewem Bartmanem nie da się naprawić. Pamiętam też sytuację z kibicami z Jastrzębia-Zdroju, którzy pana wygwizdali. Powiedział  pan,  że im nie wybaczy. Wybacza pan czasami? Może trochę się traci przez bycie tak zasadniczym?

- Nie traci się. Zawsze taki byłem, bo uważam, że jeśli ktoś nie jest ze mną, to jest przeciwko mnie. Jeżeli jest przeciwko mnie, to nie chcę mieć kontaktu z taką osobą, bo wiem, że prędzej czy później wbije mi nóż w plecy.

Kiedy z rozrabiaki na dorobku zmienił się pan w statecznego kapitana kadry Stephane'a Antigi?

- Nie wiem nawet, czy zmiana nastąpiła. Jestem jaki jestem. Nie lubię, jak ktoś wchodzi w moją strefę komfortu i nie zamierzam akceptować tego, że ktoś mówi mi co mam robić. I ocenia mnie, nie znając mojej historii. Z każdym rokiem staram się rozwijać  zarówno sportowo, jak i życiowo. Jestem starszy, mam rodzinę na utrzymaniu i jestem odpowiedzialny za wiele osób. Ktoś kiedyś mądrze powiedział, że doświadczenie to   suma błędów popełnionych w przeszłości. Jest w tym sporo racji.

Wkrótce po zdobyciu złota mistrzostwa świata w 2014 roku przeniósł się pan do Turcji, do Ankary. W jednym z zamachów, dokonanych gdy pan grał w Ankarze, zginęło ponad sto osób.

- W pierwszym sezonie moja codzienność wyglądała normalnie. Nikt nas nie niepokoił i czuliśmy się  bardzo  komfortowo. Po raz pierwszy pojechaliśmy z całą rodziną. Dla  mojej żony był to pierwszy wyjazd zagraniczny, więc pojawiło się kilka znaków zapytania, ale było dobrze.   

Co się działo w drugim sezonie?

- Zamachy, ataki terrorystyczne na porządku dziennym. Szczególnie pamiętam jeden dzień, który chcieliśmy spędzić na zewnątrz. Była niedziela, pojechaliśmy na zamek na jednym ze wzgórz Ankary, by zobaczyć panoramę miasta. By się tam dostać, trzeba było przejechać przez najbardziej ruchliwą ulicę w mieście. Przejeżdżaliśmy przez targowisko, gdzie były dobre owoce suszone i orzechy... Mieliśmy wracać tą samą trasą, ale moja żona stwierdziła, że musimy jeszcze zrobić zakupy. Ominęliśmy najbardziej ruchliwą ulicę. Godzinę później wróciliśmy do domu, włączyliśmy telewizor i zobaczyliśmy, że akurat w tamtym miejscu, przez które mieliśmy przejeżdżać, wybuchł samochód-pułapka. Wtedy zapaliła nam się lampka, że trzeba uciekać. Tym bardziej, że nasza córka chodziła do przedszkola, do którego musieliśmy dojechać przez dzielnicę ambasad, szczególnie narażoną na niebezpieczeństwo. Dokończyłem kontrakt. Udało nam się  wygrać w lidze. Był żal, że musimy opuścić to miejsce, ale czuliśmy też ulgę.

Miał pan złoto mistrzostw świata, wygrał pan w Turcji wszystko, co można było i nagle zdarzył się sezon w kadrze pod wodzą Ferdinando De Giorgiego, który został zakończony słabym wynikiem na mistrzostwach Europy. Andrzej Grzyb powiedział, że podzielił pan zespół, będąc w „grupie trzymającej władzę” razem z Drzyzgą czy Konarskim. 

-   Nie będę o tym gadał. Nie chcę zajmować sobie głowy człowiekiem, przez którego przemawiają dziwne pobudki. Sprawa warszawska, odnosząca się do opuszczenia przeze mnie klubu przy transferze do Jastrzębskiego Węgla, toczy się nadal i jej stroną jest właśnie ten menedżer. Już któryś raz wygrałem w sądzie, a ten człowiek non-stop składa apelacje. Grzyb nie jest dla mnie autorytetem i człowiekiem, na którego chcę tracić czas. Jest pozbawiony honoru i wszystkiego tego, co powinien mieć mężczyzna – nawet nie jest w stanie spojrzeć mi w twarz, ucieka wzrokiem, kiedy widzimy się na sali sądowej. To, co powiedział rok temu nie miało żadnego przełożenia na rzeczywistość. Na kadrę poświęcam już 10 lat i jestem w stanie dla niej zrobić bardzo dużo, więc nie wydaje mi się, by jego słowa były prawdziwe. Jest strasznie małym człowiekiem.

Kiedy emocje zeszłorocznych mistrzostw Europy opadły, odeszły również myśli o tym, by zrobić sobie przerwę od gry w kadrze?

- Nie mówię w emocjach. W tamtym wywiadzie ważyłem słowa. Miałem czas, by to przemyśleć i poukładać. Chęć gry w kadrze była jednak dużo większa niż chęć siedzenia w domu i patrzenia na to, jak grają koledzy.

Nie zniósłby pan patrzenia w telewizor, co?

- Może i bym zniósł, ale ja po prostu wiem, że jestem na tyle dobrym zawodnikiem, by jeszcze dać coś reprezentacji. Od początku mówiłem wszystkim, że polską kadrę stać na kolejne złoto mistrzostw świata, mimo że jest w niej tyle nowych twarzy. Śmiali się ze mnie, lecz wyszło na moje, tak jak i przez większość mojego życia. Nie myliłem się w tej kwestii, bo nie widziałem w środowisku siatkarskim i nadal nie widzę osoby, która chciałaby wygrać bardziej niż ja.

Który medal MŚ dał panu więcej radości?

- Obydwa dały jej tyle samo. Wydaje mi się jednak, że ten ostatni był zdobyty dzięki lepszej grze. W Turynie pokazaliśmy niesamowitą siatkówkę. Jesteśmy najlepszym zespołem na świecie, co nie zwalnia nas z tego, by lepiej i ciężej pracować.

To prawda, że żonę poderwał pan, kradnąc jej buty?

- Prawda. Mieszkała na osiedlu w Wałczu, gdzie ja się przeprowadziłem. Zaczęły się głupie zaczepki, byliśmy młodzi, nie było smartfonów, mało kto miał komputer, więc siedzieliśmy na trzepakach i szukaliśmy sobie zajęcia. Monika mi się podobała, była blisko...

Więc zabrał pan jej buty.

- Jakoś musiałem zwrócić na siebie uwagę. Skubana nie chciała ze mną gadać. 

Ostrzegał pan przed wywiadem, że chroni swoją prywatność i rodzinę. Nie ukrywa jej pan jednak. Czasem Pola jest większą gwiazda pana wywiadów przed kamerą niż pan.

- Nie będę zasłaniał twarzy moich dzieci, bo się ich nie wstydzę. Są one moim największym skarbem i nie mam zamiaru ich ukrywać. Moja rodzina jest zajebista i wielu ludzi chciałoby mieć taką. Nie chcę natomiast, by ludzie wiedzieli, co robię w życiu prywatnym. Nie potrzebuję wrzucać na Facebooka i Instagrama zdjęć obiadu, który zjadłem. Nie chcę się dzielić takimi rzeczami, z ludźmi, którzy później będą je oceniać. To nie jest mi potrzebne do szczęścia.

Jednym z najpiękniejszych obrazków mistrzostw  świata była chwila, gdy wchodził  pan po medal po schodach z Polą i pana bratankiem. Co pan wtedy myślał?

- Czułem, że w niedalekiej przyszłości oni będą na moim miejscu, i że zrobię wszystko, by im w tym pomóc. Mam nadzieję, że pójdą w moje ślady. Uważam, że od najmłodszych lat powinni oswajać się ze zwycięstwem i uczyć tego, że trzeba walczyć o swoje, zachowując umiejętność cieszenia się z małych rzeczy. Wymarzyłem sobie taki scenariusz. Zapytałem, czy chcą ze mną iść i zgodzili się chętnie. Żałuję, że nie było ze mną drugiej córki.

Ręki by panu brakło.

- Któryś z kolegów by ją wprowadził. Obie córy są oswojone z chłopakami z kadry dzięki temu, że Vital pozwala rodzinom uczestniczyć np. w posiłkach reprezentacji. Na pewno znalazłby się chętny do pomocy. Mała Zoja niestety spała, choć świętowała na swój sposób, bo obudziła się radosna. Wyściskałem ją i ucałowałem. Było dla mnie ważne, by pokazać dzieciom, że ciężką pracą można osiągnąć sukcesy. Na razie nie wiedzą, co oznacza tytuł mistrza świata, ale za 10 lat spojrzą na zdjęcia i będą wiedziały.

Nie tęskni pan za Europą? Nie kusi wizja porzucenia Azji i gry o złoto Ligi Mistrzów?

- Z jednym z trenerów umówiłem się, że jeszcze kiedyś wygramy Ligę Mistrzów i zamierzam słowa dotrzymać. Myślę, że jestem w stanie to osiągnąć. Po tym sezonie mój kontrakt w Japonii się kończy. Co wybiorę, czas pokaże.   

Tym trenerem jest Lorenzo Bernardi?

- Tak, zawdzięczam mu naprawdę dużo. Spędziliśmy razem 5,5 roku i dużo ze sobą przegadaliśmy. Mam nadzieję, że będzie mi dane być w jego drużynie i wygrać złoto Ligi Mistrzów.

Jest pan ojcem, mężem i kapitanem kadry. „Dzikiem” jeszcze trochę też?

- Nie, nie czuję się "Dzikiem". Jako młody chłopak wyznaczyłem sobie pewne cele i teraz je realizuję. W Japonii nauczyłem się cierpliwości i pracuję nad sobą. Na boisku wyzbywam się wszystkich emocji i odreagowuję. W domu jestem spokojny. Tam dodatkowych emocji nie potrzebuję.

***

Michał Kubiak to podwójny mistrz świata, brązowy medalista mistrzostw Europy, zwycięzca Ligi Światowej 2012. Sięgnął również po mistrzostwo, Puchar i Superpuchar Turcji oraz stanął na najniższym stopniu podium Ligi Mistrzów (2014 rok). Obecnie gra w Japonii w Panasonic Panthers. Mąż Moniki i ojciec dwóch córek (starsza Pola, młodsza Zoja). Jego ojciec, Jarosław, jest trenerem siatkarskim. Był też pierwszym szkoleniowcem Michała.

Więcej o:
Copyright © Agora SA