Liga Mistrzów. Tottenham - FC Barcelona. Marco Veratti? Xavi? Nie! To Arthur Melo

Barcelona w LaLidze i Barcelona w Lidze Mistrzów, to dwa zupełnie inne zespoły. Pierwszy radzi sobie bowiem dość przeciętnie, drugi gra natomiast zdecydowanie lepiej. W środę Katalończycy pokonali 4:2 Tottenham, a jednym z najlepszych piłkarzy na boisku był Arthur Melo.

Problemy z grą w obronie, konflikt na linii Gerard Pique - Leo Messi, nieskuteczność Luisa Suareza, złe decyzje personalne i nieodpowiednia formacja - problemy Barcelony przed środowym meczem z Tottenhamem można było wymieniać bardzo długo. Mistrzowie Hiszpanii w ostatnich trzech meczach LaLigi trzykrotnie tracili punkty i nic nie wskazywało na to, by na Wembley zdominowali rywala, nawet pomimo jego osłabień (absencja Dele Alliego, Christiana Eriksena i kilku innych podstawowych graczy).

Najszybciej od 13 lat

Już od początku starcia Katalończycy pokazywali jednak, że w Londynie na boisku będą prowadzić grę, a o kryzysie zapomną, przynajmniej na chwilę. W 2. minucie Leo Messi znakomicie zagrał bowiem do Jordiego Alby, ten wyłożył piłkę Philippe Coutinho, który idealnie zmieścił ją między trzema obrońcami Tottenhamu. Jak się okazało, bramka Brazylijczyka była najszybszą zdobytą przez Barcelonę w Lidze Mistrzów od listopada 2005 roku.

To Veratti? To Xavi? Nie! To Arthur Melo

Kluczem do sukcesu Barcelony były jednak nie tylko świetne dogrania Messiego. Nie były też strzały Coutinho czy rajdy Alby. Była to natomiast grat Arthura, środkowego pomocnika sprowadzonego latem z Gremio za 31 mln euro. Arthur w pojedynkę zdominował środek pola, wygrywając rywalizację z Victorem Wanyamą i Harrym Winksem. W pierwszej połowie Brazylijczyk, spośród wszystkich zawodników gości, przebiegł najwięcej kilometrów. Równie dużo biegał w drugiej części gry.

W starciu z Tottenhamem wykazał się ogromną wszechstronnością: cofał się do obrony, pomagał w ataku, potrafił idealnie regulować tempo gry, wiedząc kiedy przyspieszyć, a kiedy zatrzymać akcję. Krótko mówiąc wykazał się boiskową inteligencją, którą nie powstydziliby się legendarni pomocnicy Barcy, jak Xavi, bo właśnie do niego w trakcie pierwszych 45 minut porównywali go niektórzy kibice Blaugrany. "Chwilami przecieram oczy, żeby sprawdzić czy to nie Xavi" - napisał jeden z nich. "Po co Barcelonie Veratti, skoro jest Arthur?" - pytał inny.

Tytan Messi

Arthur tak dobrze by jednak nie wypadł, gdyby nie ciężka praca Leo Messiego. A może nawet nie tyle ciężka, ile niezwykle mądra. Podczas gdy inni biegali, on dreptał czekając na okazję do przyspieszenia. Czekał na rywala, obserwował i wiedział, kiedy zaatakować. Jak w 28. minucie, kiedy przyspieszył grę podaniem do Suareza, a ten odegrał do Coutinho. Brazylijczyk, z pewnymi kłopotami, podał natomiast do Rakiticia, który potężnym strzałem pokonał Hugo Llorisa.

Messi zresztą na listę strzelców wpisał się też sam: w 56. minucie, strzelając wówczas dopiero pierwszą bramkę. Dopiero jest tu słowem ważnym, bo tak naprawdę kapitan Barcelony mógł wtedy zdobywać bramkę numer trzy. Chwilę wcześniej dwukrotnie bowiem trafiał w słupek, co w tym sezonie jest jego przekleństwem. Jeszcze przed meczem z Tottenhamem hiszpańskie media pisały o "pechowcu Messim", który w lidze aż siedmiokrotnie trafiał w słupek lub poprzeczkę. Na Wembley do nietypowej statystyki dorzucił więc jeszcze dwa punkty.

Argentyńczyk na jednym golu i dwóch słupkach się jednak nie zatrzymał. W bardzo trudnym momencie, kiedy w końcówce rywal przeważał, lider Katalończyków świetnie wbiegł w pole karne i przypieczętował zwycięstwo swojego zespołu.

Obrona źle, czyli stabilnie

W meczu z Tottenhamem Barcelona problem miała jeden, ale za to bardzo poważny - wciąż prezentowała się fatalnie w obronie, tak samo jak w ostatnich meczach. Wciąż na bardzo niskim poziomie grał lider defensywy z ubiegłych sezonów, Gerard Pique. Wciąż widać było, że mistrzom Hiszpanii brakuje klasowych zmienników w bocznych sektorach obronnych.

Drużyna Ernesto Valverde dominowała, ale do samego końca meczu nie była pewna zwycięstwa. W pewnym momencie gospodarze zaczęli bowiem grać w podobny sposób, jak Athletic Bilbao, który ostatnio Katalończykom w lidze zdołał urwać punkty (1:1). Piłkarze Mauricio Pochettino posyłali długie piłki w kierunku zawodników ustawionych blisko Pique i Lengleta. Takie zagrania efekty przyniosły, bo własnie po nich londyńczycy strzelili dwa gole. Najpierw błąd Pique wykorzystał Harry Kane, a później ze złego ustawienia Lengleta skorzystał Erik Lamela, który strzelił tak, że piłka odbiła się od francuskiego obrońcy gości i zmyliła Marca-Andre ter Stegena.

Bojaźliwy Valverde

Zmuszenie do błędów zawodników Barcelony wynikało nie tylko ze słabej postawy jej obrońców, ale przede wszystkich z dobrych zmian Tottenhamu. Wszyscy zawodnicy, którzy po zmianie stron pojawili się na boisku, wnieśli coś do gry. W zespole Katalończyków do pierwszej zmiany doszło dopiero w 83. minucie, kiedy Rafinha wszedł za Coutinho. To tylko potwierdziło wielką bojaźliwość szkoleniowca Barcy, któremu od kilku tygodni zarzuca się brak odwagi w dokonywaniu roszad. A jeśli nie brak odwagi, to po prostu brak umiejętności, bo coraz więcej osób twierdzi, że 54-latek nie wie, jak ma się zachować w różnych sytuacjach meczowych. Jest nieporadny, nie reaguje przy linii bocznej, nie podpowiada zawodnikom.

Dwa oblicza Barcelony

Barcelona z Tottenhamem wygrała, ale z utrzymaniem prowadzenia w końcówce meczu miała problemy. W pierwszej połowie grała bowiem jak drużyna, która przyzwyczaiła do efektownych zwycięstw. Drużyna, która w tym sezonie rzeczywiście mogłaby walczyć o triumf w Lidze Mistrzów, o którym Messi mówił przed startem rozgrywek. W drugiej części gry pokazała jednak swoją gorszą stronę, tą ligową, tą z ostatnich trzech spotkań, gdzie popełniała proste błędy i nie potrafiła wyprowadzić piłki z własnej połowy.

Zwycięstwo z Tottenhamem może być początkiem końca kryzysu Barcelony. Może być też jednak jedynie przypudrowaniem niedoskonałości, jak efektowna wygrana z PSV.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.