Mundial 2018. Półfinał Chorwacja - Anglia 2:1 po dogrywce. Dotychczas najgłośniej było o chorwackim środku pomocy. Ale ten mecz wygrali dwaj wspólnicy w atakach, Perisić i Mandżukić

Daj Mario Mandżukiciowi zaufanie, a pójdzie za tobą w ogień. Szedł w meczu z Anglią wiele razy, aż wreszcie znalazł gola, który dał Chorwacji finał

Zasługi Ivana Perisicia nie zostaną zapomniane. Gol na 1:1, asysta przy 2:1, walka, gdy inni tracili już wiarę. Już cztery mundialowe gole, dwa z Brazylii 2014, dwa z Rosji. Ale ten turniej będzie mieć teraz w Chorwacji twarz Mario Mandżukicia. Napastnika, o którym Pep Guardiola powiedział kiedyś: „Gdybym szedł na wojnę, to Mandżukicia zabrałbym zawsze. Gdy idę grać w piłkę, już niekoniecznie”. Ale akurat tego wieczoru grania w piłkę od bitwy odróżnić się momentami nie dało. W pewnym momencie zaczęło już decydować to, kto bardziej wierzy, kto ma więcej sił, kto wyżej wyciągnie nogę.

A Mandżukić zawsze idzie na wojnę. Na ciosy, na przebiegnięte kilometry, na wyskoki, na wjazdy wślizgiem w poszukiwaniu gola, co się mogło w środę skończyć bramką jeszcze w pierwszej części dogrywki, ale mogło też poważną kontuzją. Nazywali go już człowiekiem  łokciem, Mandżu-Monsterem. Ale akurat bramka, która dała Chorwacji finał, to była czysta poezja w ataku. Idealne wyjście do podania, przyspieszenie wobec którego obrońcy byli bezradni, strzał tam, gdzie Jordan Pickford nie sięgnął. Niedługo wcześniej Pickford sięgnął, podbił piłkę pod koniec pierwszej części dogrywki w sytuacji sam na sam, przy okazji trafiając Mandżukicia w nogę. Niewiele brakowało, by napastnik Juventusu zszedł wtedy z boiska. Zszedł ostatecznie niedługo po golu, po kolejnym urazie. Ale już jako  bohater.

Im dalej w turniej, tym Mandżukicia było więcej w kluczowych momentach. Harował w polu karnym od początku turnieju, a w rundzie grupowej gole i asysty mieli inni. Ale przyszła faza pucharowa i Chorwat w każdym meczu zostawił swój ślad. Wyrównująca bramka z Duńczykami. Asysta przy jednym z goli przeciw Rosji. Gol z Anglią. I wiara, że zawsze warto pójść do przodu jeszcze raz. Chorwacja bardzo tego w półfinale potrzebowała. Gole zawsze traci w rundzie pucharowej jako pierwsza. Ale ten stracony z Anglikami podziałał na nią inaczej niż te z poprzednich rund. Wtedy szybko zbierała się do odpowiedzi, wrzucała wyższy bieg. A w półfinale ten mechanizm nie chciał zaskoczyć. Każdy z Chorwatów próbował zostać bohaterem na własną rękę. Zmarnowali całą pierwszą połowę na mało przekonujące ataki i pouczanie się nawzajem, co trzeba zrobić. Mijały kolejne minuty, a nie udawało im się narzucić swojego rytmu w pomocy, z której zawsze czerpali najwięcej siły.  Z kłopotów wybrnęli więc prostszymi środkami, a ciężar odpowiedzialności wzięli na siebie napastnicy. Ivan Perisić wypracował sobie kilka okazji, a wykorzystał akurat tą po świetnym podaniu od specjalisty od takich wrzutek, Sime Vrsaljko. A potem to Perisić wrzucił piłkę do wbiegającego Mandżukicia. Napastnika, który wszystko odda za to, żeby czuć się niezbędnym. A przez ostatnie lata bywało z tym w klubowej piłce różnie.

Kłopoty Chorwata zaczęły się od przyjścia do Bayernu Pepa Guardioli. Hiszpan zastał Mandżukicia szczęśliwego i spełnionego po zdobyciu potrójnej korony z Juppem Heynckesem. A odesłał do Juventusu Turyn rozgoryczonego. Guardiola od początku był wobec umiejętności Chorwata sceptyczny – nie strzeleckich, tylko umiejętności w rozegraniu – i nawet nie próbował układać pod niego ataku. A Mandżukić staje się w takich sytuacjach tykającą bombą.  Zniechęca się, zaczyna toczyć wojnę z trenerem. Mandżukić rywalizował wtedy o tytuł króla strzelców z Robertem Lewandowskim, którego przejście z Borussii do Bayernu było z każdym miesiącem coraz bardziej prawdopodobne, a od połowy sezonu – już oficjalne.

Mandżukić ten wyścig przegrał, i winił za to Guardiolę, że wystawiał go za rzadko. Obrażał się na trenera, śmiał z niego za plecami, unikał podawania ręki. Mówił o Guardioli podobnie jak Zlatan Ibrahimović: że jest tchórzem, unika trudnych rozmów, że nie dba o tych piłkarzy, którzy do jego wizji nie pasują. Gdy do Bayernu przychodził Robert Lewandowski, Guardiola puścił Mandżukicia do Atletico Madryt. Ale u Diego Simeone Chorwat też szczęścia nie znalazł. Zaczęło się świetnie. Był oczarowany Simeone, jego sposobem prowadzenia drużyny, opowiadał zafascynowany w wywiadach o czterdziestu sposobach Atletico na rozgrywanie stałych fragmentów gry.

Ale z czasem i drogi z Simeone się rozeszły. Gdy forma Chorwata spadła, próbowali razem znaleźć rozwiązanie. Ale Chorwat się poddał. Gdy trzeba było wchodzić na boisko z ławki, dawał odczuć, że jest mu źle. Był przygaszony, coraz bardziej humorzasty. Simeone o niego nie zabiegał, podobnie jak Guardiola. I po jednym sezonie Atletico sprzedało Mandżukicia do Juventusu. I tam Chorwat odżył. Znów czuje się potrzebny, zdobywa trofea, znów zagrał w finale Ligi Mistrzów,  w 2017, tym razem w finale przegranym, 1:4 z Realem po bramce Chorwata. Na mundial Mandżukić przyjechał w świetnej formie. I pomógł przeprowadzić Chorwację tam, gdzie nawet pokolenie Sukera nie było w stanie dotrzeć. 

Więcej o:
Copyright © Agora SA