Kiedy na początku maja wsiadałem na pokład samolotu, lecącego do Tel Awiwu, nie bardzo wiedziałem, czego mogę się tam spodziewać. Prawdopodobnie na pokładzie było nas tylko dwóch, którzy wiedzieli, że u celu podróży czeka nas start najciekawszego kolarskiego wyścigu w sezonie. Izrael nas pozytywnie zaskoczył. Kraj, który swoje kolarskie tradycje dopiero zaczyna budować, okazał się być znakomicie przygotowany do roli gospodarza Grande Partenza. Świetnie przygotowany logistycznie: większość ekip przywiozła do Izraela tylko rowery, koła i niezbędny sprzęt – całą resztę, w tym gigantyczną flotę pojazdów do obsługi wyścigu, zapewnił organizator. Ale również świetnie przygotowany mentalnie. Izraelczycy – ludzie na co dzień niezwykle przyjaźni i gościnni, tłumnie wyszli naprzeciw Giro i okazali się być wspaniałymi kolarskimi kibicami. Ale Izrael okazał się być też krajem dla kolarzy niezwykle ciekawym. Przejazd przez pustynię Negev – miejsce o niezwykłej urodzie, pogrążone w hipnotyzującej ciszy - dla wielu kolarzy był czymś, czego doświadczali po raz pierwszy. Izraelski start Giro miał też swoje symbole: to tutaj, po inauguracyjnej jeździe na czas, różowa koszulka lidera wróciła tam, gdzie zakończyła podróż w ubiegłym roku: na plecy Toma Dumoulina. I to w Jerozolimie, miejscu najbardziej adekwatnym do tego typu skojarzeń, Christopher Froome upadł po raz pierwszy.
Później była Sycylia, gdzie Froome i Fabio Aru niespodziewanie zaczęli gubić sekundy. Uznawani przed startem za faworytów wyścigu, okupowali miejsca w trzeciej dziesiątce klasyfikacji generalnej. Tymczasem Giro objawiało światu swoich ulubieńców. Na zboczach dominującego nad wyspą szczytu Etny do kolarskiego raju pukali kolarze Mitchelton-Scott: Esteban Chaves, który wygrał pierwszy górski etap i Simon Yates, który założył po raz pierwszy różową koszulkę. Obaj objęli niepodzielne rządy w peletonie, a już trzy dni później, gdy wyścig wjechał już na Półwysep Apeniński, po wygranym przez Yatesa etapie na Gran Sasso, obaj przewodzili w klasyfikacji generalnej. Na tym samym Gran Sasso Froome upadł po raz drugi.
Ale kolarstwo bywa też okrutne. Już na następnym etapie Esteban Chaves musiał się pożegnać z fotelem wicelidera i zmożony chorobą walczył o utrzymanie się w stawce. Yates został bez swojej najważniejszej pomocy w górach. Świadom konieczności budowania przewagi nad znakomicie jeżdżącym na czas Dumoulinem, wziął sprawy w swoje ręce i w Osimo wygrał etap po raz drugi. Na Monte Zoncolan, uznawanym za jeden z najtrudniejszych podjazdów w Europie, jak cień podążał za odradzającym się właśnie Froomem. Przegrał ze swoim utytułowanym rodakiem, ale powiększył przewagę nad Dumoulinem. A kolejnego dnia w Sappadzie jak gdyby nigdy nic odjechał rywalom i samotnie przekroczył linię mety. A Froome? Wprawdzie nie upadł po raz trzeci, ale zwycięstwo etapu na Zoncolan kosztowało go tyle sił, że kolejnego dnia nie był w stanie utrzymać tempa rywali i ponosił kolejne straty. Na koniec drugiego tygodnia rywalizacji notował już blisko 5-minutową stratę do Yatesa.
Trzeci tydzień rozpoczął się indywidualną jazdą na czas, której tak bardzo obawiał się Yates i która rzeczywiście zbliżyła Toma Dumoulina do prowadzącego Brytyjczyka, choć nie na tyle, by zdjąć z jego pleców różową koszulkę. Znacznie poważniejsze ostrzeżenie przyszło dwa dni później, na etapie do Prato Nevoso, gdzie pilnujący Dumoulina Yates nie był w stanie odpowiedzieć na kolejny atak i w rezultacie jego przewaga nad Holendrem stopniała do zaledwie 28 sekund.
Ale prawdziwa katastrofa nastąpiła dzień później, na zupełnie szalonym etapie do Bardonecchi. Z kolarskiego raju Giro strąciło Simona Yatesa w głęboką przepaść. Kontakt z prowadzącą grupą stracił już na początku podjazdu pod Colle delle Finestre. Na mecie miał już stratę blisko 40 minut. Kryzys przyszedł w przedostatni dzień walki. W dzień, który odmienił oblicze wyścigu. I który kibice kolarstwa zapamiętają na długo.
W pierwszej chwili wydawało się, że przyspieszenie Team Sky pod Colle delle Finestre był reakcją na wiadomość o kłopotach lidera. Ale gdy kolejni narzucający tempo pomocnicy kończyli swoją zmianę, a swój charakterystyczny młynek włączył Christopher Froome, po czym zaczął odjeżdżać swoim najgroźniejszym rywalom, wyglądało to już jak koronkowo zaplanowana akcja. Gdyby nie drobny szczegół: działo się to wszystko na 80 kilometrów przed metą, na drugim z czterech zaplanowanych na ten dzień podjazdów. Kto przy zdrowych zmysłach planuje atak tak daleko? Froome. Jak sam mówił po etapie: „To była jedyna możliwość, żeby spróbować jakiegoś wariackiego rozwiązania. Teraz, albo nigdy”.
Cima Coppi – najwyższy w tegorocznym Giro szczyt – zdobył z 50-sekundową przewagą nad goniącymi go Dumoulinem, Pinotem, Carapazem i Lopezem. Przewaga zaczęła rosnąć, gdy zaczął zjeżdżać. Prawdopodobnie błąd popełnił Dumoulin, liczący na to, że w większej grupce będzie łatwiej gonić uciekającego Brytyjczyka. Poczekał najpierw na Pinota, który miał problem z rowerem, później jeszcze na jego pomocnika Reichenbacha. Ale na niewiele się to zdało, bo z całej tej piątki interes w pogoni za Froomem miał tylko Dumoulin. Pozostałych interesowała przewaga, zdobyta nad Domenico Pozzovivo, który został z tyłu.
Froome tymczasem na każdym zjeździe powiększał swoją przewagę. U podnóża Jafferau, ostatniego tego dnia podjazdu, był już wirtualnym liderem. Na szczycie założył Maglia Rosa, której nie oddał do dzisiejszej mety w Rzymie.
Można się zżymać, że Froome w ogóle nie powinien w tym wyścigu wystartować. Że obciążony podejrzeniami o przekroczenie dopuszczalnej dawki leku na astmę podczas Vuelty nie powinien brać udziału w rywalizacji. Ale z drugiej strony: zadaniem kolarza jest po prostu jechać. Organizatorzy, federacje, zespoły – powinny jasno określić reguły i stworzyć warunki do tej jazdy. Stworzyły takie, że Froome w Giro d’Italia pojechał. I choć początek nie był w jego wykonaniu szczególnie udany, w drugiej części wyścigu pokazał, że w dzisiejszym kolarstwie nie ma sobie równych. Pierwsze ostrzeżenie wysłał na Zoncolan. Na Colle delle Finestre, w Cervinii i Bardonecchi dokonał rzeczy niebywałej. Żaden z włoskich kibiców, zebranych na szczycie Jafferau, nie gwizdał, co się dość często zdarza wszędzie tam, gdzie pojawia się niezbyt lubiany Froome. Tutaj jego 80-kilometrowy atak był nagrodzony takimi brawami, jakie należą się kolarskim mistrzom. I to również jest jeden z cudów tego niesamowitego wyścigu.
Miało to Giro, oprócz Froome’a i Yatesa, jeszcze kilku innych bohaterów. Elię Vivianiego i Sama Bennetta, którzy podzielili między sobą wszystkie etapy sprinterskie. Viviani triumfował aż czterokrotnie, Bennett – trzy razy, w tym na ostatnim etapie w Rzymie. Nieco zepsuł tym święto Włochom, którzy liczyli na pierwsze od pięciu dekad zwycięstwo włoskiego zawodnika na ulicach Rzymu, ale cóż, Rzym musi jeszcze poczekać.
Miało Richarda Carapaza – dla większości kibiców zupełnie anonimowego pomocnika Movistaru, który najpierw sięgnął po etapowe zwycięstwo na Montevergine di Mercogliano, a potem z pełnym zaangażowaniem i bez najmniejszych kompleksów włączył się w walkę o klasyfikację generalną, kończąc cały wyścig tuż za podium.
Miało Marco Frapportiego, który aż 640 kilometrów (jedną szóstą całego dystansu!) przejechał w ucieczkach. Davide Balleriniego, który obrał sobie za cel zdobywanie punktów na lotnych finiszach. No i miało wszystkich etapowych zwycięzców, poza rzecz jasna Vivianim, Bennettem, Yatesem i Froomem, którzy w czwórkę wygrali aż dwanaście z dwudziestu jeden etapów. Ale wygrywali też: Tom Dumoulin, Tim Wellens, Enrico Battaglin, Esteban Chaves, Richard Carapaz, Matej Mohoric, Rohan Dennis, Maximilian Schachmann i Mikel Nieve.
I miało też Giro swoich wielkich przegranych: Toma Dumoulina, który ciągle był blisko, ale wciąż nie na tyle, by obronić ubiegłoroczny tytuł. Fabio Aru, któremu zupełnie nic nie poszło zgodnie z oczekiwaniami i ostatecznie na trzy etapy przed końcem wycofał się z rywalizacji. Thibauta Pinota, który jeszcze na dzień przed końcem wyścigu zajmował miejsce na podium, ale potężny kryzys, spowodowany chorobą, zmusił go do opuszczenia wyścigu w jego ostatnim dniu. Simona Yatesa, który zachwycił kibiców swoim zaangażowaniem i pełną pasji jazdą. Już dawno nie oglądaliśmy lidera, który z takim zacięciem walczy o każdą sekundę, czy to na lotnym finiszu, czy na mecie etapu. Wielka szkoda tego kryzysu w przedostatnim dniu. Pasjonująco mogła wyglądać jego rywalizacja z Froomem.
I miało to Giro fenomenalnych kibiców, nagradzających kolarzy za walkę. Takich, którzy jak w żadnym innym miejscu na świecie, znają znaczenie słów: „amore infinito”. Kolejne Giro d’Italia się skończyło. Ich miłość do tego wyścigu pozostaje nieskończona. I wybuchnie na nowo już za rok.