Ekstraklasa. W zdrowiu i w chorobie. Zwycięstwo Lecha Poznań pomimo przeciwności losu

Osiemnasta, trzydziesta, czterdziesta piąta. Trzy minuty, który mogły wstrząsnąć Kolejorzem. Trzy wymuszone zmiany nie miały jednak negatywnego wpływu na grę. Wręcz przeciwnie - trener Bjelica nie musiał pospiesznie wprowadzać awaryjnej strategii na mecz z Lechią (3:0). Zmiennicy sprostali oczekiwaniom.

Wymuszony plan B

W spotkaniach ze Śląskiem, Legią i Jagiellonią (zwycięstwo, porażka, zwycięstwo) poznaniacy potrzebowali bodźca, żeby wskoczyć na odpowiednie obroty. Z meczu na mecz była widoczna coraz większa poprawa. Efekty pojawiały się szybciej, co pomagało nie tylko w realizowaniu założeń taktycznych, ale przede wszystkim budowaniu pewności siebie.

Lechici nie tylko zaczęli grać bardziej dynamicznie, a przede wszystkim zmieniła się reakcja po strzeleniu gola. Największe różnice były zauważalne w dwóch powiązanych ze sobą aspektach. Przestali się cofać, a to znowuż przekładało się na coraz większą dominację. Nie byłaby jednak na tyle efektywna, gdyby nie zmiana koncepcji ataków – Gytkjaer przestał być osamotniony w polu karnym przeciwnika.

W starciu z Lechią sytuacja na pierwszy rzut oka była trudniejsza. Szkoleniowiec Kolejorza w pierwszej połowie stracił trzech kluczowych zawodników (Situm, Burić, Radut) i został pozbawiony możliwości wprowadzenia planu awaryjnego, w razie gdyby bazowa strategia zawiodła. Nie musiał się martwić na zapas – wszyscy rezerwowi sprostali oczekiwaniom i być może przyczynili się nawet do podniesienia jakości niektórych elementów.

Wszystko z jednej prostej przyczyny. Lech wcale nie zaczął spotkania z werwą, której wielu oczekiwało. Plan był nieco inny.

Stempel Stokowca

Po pierwszym kwadransie można było odnieść wrażenie, że nowy szkoleniowiec Lechii faktycznie dołożył pierwszą cegiełkę do przebudowy drużyny. Jego podopieczni przede wszystkim grali bliżej siebie – nie tylko w obrębie poszczególnych części formacji, ale jako całość.

Trener Stokowiec na chwilę obecną ma dwa pomysły, które są dobrze znane z jego przygody w Lubinie. „Jego” ekipa powinna długo utrzymywać się przy piłce i przenosić ciężar gry do bocznych sektorów boiska. Na przeszkodzie jednak staje przygotowanie fizyczne gdańszczan, którego niedostatki mocno utrudniają zadanie.

Pomocny w osiągnięciu większego posiadania ma być pressing organizowany przez najbardziej wysuniętych zawodników. W ten właśnie sposób zaczęli. Kuświk i Marco Paixao doskakiwali do obrońców Kolejorza, wsparcie zapewniał albo Sławczew, albo Lipski. Z założenia ta dwójka miała się wymieniać tak, żeby zawsze któryś pozostawał nieco niżej na zebraniu piłki. I faktycznie na samym początku meczu (do około 15. minuty) przynosiło to swego rodzaju korzyści. Lechiści utrzymywali się przy futbolówce, chociaż nie przekładało się to na jakieś konkretne sytuacje. Prostopadłe podania nie docierały do napastników. Lech w tym czasie nie za bardzo wiedział, w jaki sposób ma się zorganizować w ataku. Brakowało łączności ze środkową strefą.

Wpływ na to miało również dość konsekwentne ustawienie gości, gdy mierzyli się z atakiem pozycyjnym przeciwnika. Wsparcie dla trójki Chrzanowski-Nalepa-Nunes mieli zapewniać Stolarski i Peszko. Same powroty wyglądały całkiem nieźle, ale w praktyce brakowało komunikacji i poszczególni piłkarze popełniali proste błędy. Solidne ustawienie było więc czysto teoretyczne. Podobnie wyglądała kwestia wzmocnienia środka, za którą mieli odpowiadać Łukasik i Sławczew, przy czym ten drugi wspierał Peszkę. Była to dobra decyzja, bowiem skrzydłowy nie do końca radził sobie z napierającym przeciwnikiem – bardzo często trafiał „na karuzelę”.

Podobnie było z grą ofensywną w bocznych sektorach. Sławczew wielokrotnie próbował uruchamiać Peszkę, ale zawodziła komunikacja. Akcje docierały maksymalnie do 30. metra. Boczni obrońcy Kolejorza wspierani przez duet Trałka-Gajos nie mieli większych problemów z obstawieniem Lipskiego, który bardzo często był podwajany, a do tego jeszcze pozbawiony wsparcia. Trudno się dziwić, że jego próby w przeważającej większości przypadków kończyły się stratą.

Sprawne powroty do defensywy i zalążki ataków miały miejsce tylko do momentu, gdy Lech wrzucił wyższy bieg. Nie w jakiś znaczący sposób – wystarczyło, żeby chwilę dłużej utrzymał się przy piłce (17. minuta – bramka Trałki).

Mądra dominacja

Większa (niż jeden) liczba zawodników  w polu karnym przeciwnika to już znak rozpoznawczy Kolejorza. Trener Bjelica uwolnił Gytkjaera, który dzięki wsparciu kolegów w końcu ma pole do popisu – i to niezależnie od tego, czy piłka jest kierowana na dalszy słupek (jeden z ulubionych manewrów Duńczyka), czy w inny sektor.

Po pierwszej bramce opadła iluzoryczna konsekwencja w grze Lechii. Co prawda jeszcze przez kilka minut po golu podopieczni Stokowca starali się dość sprawnie wracać do obrony, ale ulegali pod naporem przeciwnika. Lechowi nie pozostało nic innego, jak po prostu to wykorzystać. Zwłaszcza że odbiór w środkowej strefie nie nastręczał większych problemów.

Poznaniacy dominowali, ale nie opierali swojej gry na wymianie niezliczonej ilości podań, a dwóch-trzech bardzo dobrych, które pozwolą zdobyć teren. Był to jeden z najbardziej wyraźnych elementów odróżniających ich od lechistów – jeszcze w pierwszej połowie budowali posiadanie, ale operowali wszerz boiska na wysokości środkowej strefy (Łukasik/Sławczew – linia obrony). Dość szybko goście zostali odcięci od skrzydeł przez co jedynym rozwiązaniem stały się długie piłki prosto na duet napastników (również te bezpośrednio od Kuciaka). Jak łatwo się domyślić, nie przynosiło to jakichkolwiek efektów – defensywa Kolejorza działała niemalże bez zarzutów.

Organizacja pressingu również odróżniała obie drużyny. Podczas gdy Lechia w pierwszym kwadransie budowała go głównie na bazie Paixao i Kuświka, ten Lecha był aktywny i zaczynał się w centralnym sektorze boiska. Bardzo dużą rolę odgrywał Majewski, który chociaż podejmował raz lepsze, raz gorsze decyzje, przyświecał mu jeden cel – możliwie jak najszybsze i najprostsze przeniesienie się pod pole karne przeciwnika. To właśnie on oszukał Peszkę na wysokości pola karnego i uruchomił Jevticia (trzeci gol).

Ten „cel” był jednym z najważniejszych w całej strategii gospodarzy. Po odbiorze mieli zrobić wszystko, żeby przenieść ciężar gry pod bramkę przeciwnika. Nieważne jak – ważne, żeby skutecznie. Z tej prostej przyczyny lechici oferowali cały wachlarz wariantów rozegrania. Powszechna była współpraca Majewski-Trałka/Gajos i wypuszczanie na obieg Jóźwiaka, bardzo aktywny był Kostewycz, który nic nie tracił na zmianie stron boiska. Poznaniacy nie bali się poszukiwać nowych rozwiązań – stąd długie zagranie Gajosa w kierunku Gytkjaera zakończone bramką napastnika. Schematy wynikały bezpośrednio z gry.

Inna kultura gry

Lecha i Lechię można zestawić na zasadzie kontrastu i to bynajmniej nie tylko przez wynik. Podopieczni Bjelicy od kilku spotkań aktywnie utrzymują się przy piłce. Porzucili podania wszerz boiska na rzecz zdobywania terenu. Zaskakują przeciwnika szybkimi atakami, które nie są przypisane do poszczególnych zawodników, a wynikają z pracy całej drużyny.

Dlatego nie odnotowano spadku jakości po kolejnym wprowadzeniu trzech zawodników (Jevtić, Putnocky, Jóźwiak). Realizowali te same zadania, które i tak zostały narzucone. Różniła się „jedynie” forma ich realizacji. Cel pozostawał ten sam. Jasno określone założenia bezpośrednio przekładają się na konsekwentną i skuteczną grę Kolejorza. Ma sytuację pod kontrolę nawet, gdy nie utrzymuje się przy piłce – nie jest to warunek konieczny, bowiem wystarczy jeden ruch ze środkowej strefy, by wybić przeciwnika z rytmu.

Nie wszystko działa jednak jak w szwajcarskim zegarku. Od około 60.-70. minuty, gdy mecz stał się bardziej otwarty, lechici dostosowali się do warunków. Ich rozegranie również było chaotyczne. W pewnym momencie – choć zwycięstwu nic nie zagrażało – akcje stały się szarpane, odnotowano więcej strat.

Wydaje się jednak, że to naturalna konsekwencja tego, że poznaniacy pokonali kilka poziomów rozwoju w przyspieszonym tempie. Coś za coś – nawet chaotyczny Kolejorz górował pod względem kultury gry nad przeciwnikiem. Po raz kolejny wygrała drużyna. Tym razem nie została napędzona piłkarską złością, a przyrzekła sobie współpracować w ten sposób zarówno w zdrowiu, jak i w chorobie.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.