PŚ w skokach. Robert Mateja: Po sobie najlepiej wiem, że głowę zawodnikowi jest bardzo ciężko zmienić

- Jak przyszli do nas Kuttin i Horngacher, to patrzyli na nas z ironią i jednocześnie z podziwem. Gdyby Adam Małysz miał taki sprzęt jak jego rywale, to wygrałby nie 39 konkursów Pucharu Świata, tylko 80 - mówi Robert Mateja, najlepszy po Małyszu polski skoczek przełomu XX i XXI wieku. Teraz jako drugi trener kadry B Mateja uczestniczy winauguracji olimpijskiego sezonu PŚ w Wiśle. W sobotę o godz. 16 konkurs drużynowy, w niedzielę o 15 zawody indywidualne. Relacje na żywo w Sport.pl

Łukasz Jachimiak: Olimpijski sezon Pucharu Świata zaczyna się w Wiśle, FIS chce, by w najbliższych latach Polska zorganizowała też skoki na piłkarskim stadionie, a PZN zapewnia, że to realne – nie myśli Pan sobie „szkoda, że nie urodziłem się z 10 lat później”?

Robert Mateja: Jeszcze kilka lat temu zdarzało mi się tak pomyśleć, bo faktycznie różnica w tym, co mamy, a co mieliśmy jest ogromna. Ale w tej chwili już się człowiek przyzwyczaił, że latka lecą i że robi się inne rzeczy.

Debiutował Pan w Pucharze Świata w 1992 roku. Myślę sobie, że 350 tysięcy złotych, jakie teraz Polski Związek Narciarski wydał na zaśnieżenie skoczni w Wiśle w tamtych czasach wystarczyłoby na cały sezon funkcjonowania kadry.

- Pewnie tak. Cały kraj nam się zmienił, 25 lat temu Polska była zupełnie innym miejscem niż teraz. Ale możliwe, że w skokach poszliśmy do przodu jeszcze bardziej niż w wielu innych dziedzinach. Wiadomo, że jak się patrzy na chłopaków, którzy teraz mają wszystko zapewnione, to czasem się pomyśli, jak kiedyś wszystkiego brakowało.

Brakowało choćby możliwości regularnego treningu przed sezonem, bo na skoczniach nie mieliśmy igelitu, prawda?

- Zgadza się, naprawdę nie było kolorowo. Poza sezonem zimowym skakać można było u nas tylko na jednej skoczni, w Szczyrku. Najczęściej jeździliśmy trenować na Słowację i do Czech – do Szczyrbskiego Jeziora, do Frensztatu. Brało się narty, wsiadało w pociąg i jazda. W kraju rzadko ćwiczyliśmy, ten Szczyrk był przestarzały, to była dokładnie mała skocznia w Biłej, która już teraz nie istnieje. Niewiele się tam dało zrobić. Zazwyczaj zostawaliśmy u siebie tylko jak się nie udało dogadać z Czechami czy Słowakami. Myśmy się wtedy cieszyli z każdej możliwości poskakania. Nawet Wielka Krokiew była tak zaniedbana, że przez większość lat 90. nie było na niej Pucharów Świata, bo nie miała homologacji. Kadry jako takiej też nie było. Na zawody jeździł z nami pan Piotr Pawlusiak, ale nie mieliśmy żadnych zgrupowań, nie trzymaliśmy się razem, każdy trenował jak mógł, małymi grupkami jeździliśmy poskakać gdzie się dało. Byliśmy w zupełnie innym miejscu w skokowym świecie niż teraz. Na początku lat 90. nikomu z nas nawet do głowy nie przyszło, żeby chcieć się porównywać z najlepszymi. Nie było takiej myśli, że z nimi można rywalizować.

W Panu część takiego podejścia nie została na zawsze?

- Może trochę tak.

W styczniu 1999 roku prowadził Pan po pierwszej serii konkursu PŚ w Zakopanem, a w drugiej serii miał Pan najgorszy wynik i spadł na 16. miejsce. To jedne z takich zawodów, które Pan czasem wspomina, myśląc „szkoda wielkiej szansy”?

- E tam, szansa, nie szansa. Na pewno w pierwszej serii trafiłem bardzo dobre warunki, wykorzystałem je, a że nikt wtedy nie myślał o przelicznikach punktów za wiatr, to prowadziłem. Oczywiście drugi skok nie był super, ale nie był też znowu na takie metry. Gdyby nie bardzo złe warunki, to nie skoczyłbym tylko 99 m. W sumie najpierw było sporo szczęścia, a później sporo pecha, czyli się wyrównało i z tego wyszło średnie miejsce. Chyba bardziej żal mi było jak rok wcześniej wywalczyłem szóste miejsce w takim dziwnym konkursie na Wielkiej Krokwi, w którym w żadnym skoku nie miałem nawet 110 metrów [106,5 i 93,5 m]. Po pierwszej serii byłem drugi, w finałowym skoku miałem bardzo złe warunki. Można sobie ten konkurs nawet znaleźć i pooglądać, jak ktoś się chce pośmiać.

 

Dlaczego pośmiać?

- Że takie były czasy, że aż tak dziwnie to wyglądało. Teraz jest całkiem inaczej. Nie ma takiej przepaści między ostatnim a pierwszym zawodnikiem, poziom się wyrównał i bardzo podniósł. A wprowadzenie punktów za wiatr może utrudnia trochę oglądanie, ale na pewno dzięki przelicznikom jest sprawiedliwiej. Najbardziej zmienił się sprzęt i regulamin. Kiedyś jak ktoś coś wymyślił, to z tego korzystał bez żadnych problemów. Wiadomo, że u nas było z tym kiepsko, nikt o sprzęcie nie myślał. A w Austrii czy w Niemczech już w tamtym czasie były sztaby ludzi zajmujących się ulepszaniem sprzętu.

Adam Małysz opowiadał kiedyś, że za jedną z pierwszych premii za wysokie miejsce w PŚ kupił od Masahiko Harady jego używany kombinezon i go przeszywał. To pokazuje i jak daleko byliśmy za światem, i jaka swoboda panowała w przepisach.

- Dokładnie. Brało się stary sprzęt od zawodnika topowej klasy i nagle się zyskiwało 10 metrów, a nawet 15.

Aż tyle?

- Naprawdę dużo. Różnica była ogromna, człowiek nagle dolatywał dużo dalej, nie zdając sobie sprawy dlaczego, nie orientując się, jak to wszystko działa.

Pan też załatwił sobie kombinezon po którymś z ówczesnych mistrzów?

- Miałem jeden taki, który zakładałem i odlatywałem. Pamiętam, że skakałem słabo, a jak brałem ten nowy kombinezon, to leciałem dalej o co najmniej 10 metrów. A skok wcale nie był lepszy.

Od kogo Pan ten strój odkupił albo dostał?

- Jakimiś kanałami udało się załatwić bezpośrednio od firmy Mizuno z Japonii. Przypadek, trafił się.

Nówka sztuka czy przechodzony?

- Nówka sztuka, a przechodzony to był później. Długo z niego nie rezygnowałem, bo nawet po trzech latach używania był najlepszy ze wszystkich jakie miałem.

Pana zawodnicy z kadry B takich opowieści słuchają pewnie jak bajki o żelaznym wilku?

- Prawda. Dzisiaj skoczkowie kombinezon mogą wyrzucić już po kilku konkursach. Zdarza się nawet, że dany strój założy się trzy-cztery razy i na tym koniec. Teraz każdy wie, że materiał szybko traci swoje najlepsze właściwości. To raz. A dwa to fakt, że kostium jest obcisły, bo przepisy mówią, że taki musi być. A skoro mocno przylega do ciała, to się naciąga, niszczy.

Kiedy w początkach XXI wieku Austriacy skakali z krokiem kombinezonów na wysokości kolan, to w Pucharze Świata dominował Małysz, a o naszej kadrze mówiło się, że ma wszystko – warunki do treningu, pieniądze, wsparcie naukowców. Rozumiem, że sprzętowo jednak jeszcze cały czas odstawaliście od rywali?

- Wtedy słabsze kraje dopiero zaczęły się orientować, że najbogatsi coraz dalej uciekają, wykorzystując sprzęt. My nie mieliśmy doświadczenia, nie było u nas ludzi, którzy by wymyślili jakieś nowinki. Mogliśmy tylko, jak kilka innych krajów, chcieć, żeby FIS wprowadził jakiś regulamin i w ten sposób wyrównał szanse. Tak się stało, ale i tak ciągle ktoś ten FIS przechytrzał. Dopiero od kilku lat jest o to naprawdę trudno. Ale oczywiście nadal się kombinuje. Fajnie, że teraz i nam nie brakuje pomysłów.

Teraz mówi się nawet, że przodujemy w nowinkach, Horngacher świetnie się zna na sprzęcie, a jeszcze do pomocy ma Michala Doleżala od kombinezonów i Matthiasa Prodingera, który ulepsza narty, buty, wiązania. Pan Horngachera zna i jako współpracujący z nim trener, i jako jego były zawodnik. W końcówce swojej kariery właśnie u niego zaliczył Pan ostatni przyzwoity sezon. Jaki klucz do Pana znalazł?

- Żałuję, że pech mnie wtedy nie ominął, bo Stefan naprawdę fajnie mi wszystko poustawiał. Ale na dwa tygodnie przed startem sezonu zimowego graliśmy na treningu w siatkówkę i tak nieszczęśliwie skoczyliśmy z Wojkiem Tajnerem, że na siebie wpadliśmy, przez co skręciłem staw skokowy i miałem pękniętą kość śródstopia. Chciałem z tym skakać jak najszybciej, po trzech tygodniach wróciłem na skocznię i to było za szybko, bo cały czas czułem ból. Po Kuusamo i Trondheim, gdzie nie pojechałem, była próba na dużej skoczni, bo Heinz Kuttin, który prowadził kadrę A, chciał zobaczyć czy już się będę nawał na zawody w Harrachovie. Przy skakaniu to nawet jeszcze bólu nie czułem, przy lądowaniach dało się wytrzymać, ale przy hamowaniach było bardzo źle. Mimo to zacząłem regularnie startować, zdobywałem punkty, ale w końcówce sezonu już mi bardzo brakowało paliwa. Druga noga, ta zdrowa, przestała dawać radę, bo długo cały ciężar ciała na nią przenosiłem, chcąc oszczędzać kontuzjowaną stopę.

U Horgnachera Maciej Kot po latach skakania w Pucharze Świata stał się zawodnikiem  światowej czołówki, teraz liczymy, że do najlepszych dołączy Dawid Kubacki. Pan nie miał takiego talentu czy charakteru jak oni, czy jednak z Pana nie dało się tyle wycisnąć, bo kilkanaście lat temu nie było w naszych skokach takiego świetnego zaplecza?

- Ciężko jest oceniać samego siebie.

To inaczej – Wojciech Skupień, z którym razem długo byliście w kadrze, nie miał talentu?

Wiadomo, że byliśmy utalentowani. Ale jak przyszli do nas Kuttin i Horngacher, to patrzyli na nas z ironią i jednocześnie z podziwem, że mamy taki przestarzały sprzęt i że z takim przestarzałym sprzętem jesteśmy w stanie walczyć o jakieś punkty w Pucharze Świata, a czasem nawet duże, bo zdarzały się pojedyncze skoki dające miejsca w czołówce. U nas w tamtych trudnych latach było paru utalentowanych chłopaków, którzy niestety nic nie osiągnęli. Na pewno dobre wyniki mogli zrobić Robert Zygmuntowicz czy Bartek Gąsienica-Sieczka, których dziś pewnie nikt nie kojarzy.

Co wtedy najmocniej dziwiło Kuttina i Horngachera w używanym przez Polaków sprzęcie?

- Odstawaliśmy od najlepszych przede wszystkim wykonaniem kombinezonów. Materiały były gorsze, ale tylko trochę, za to wszystko mieliśmy źle poszyte. Nie wiedzieliśmy, gdzie materiał naciągnąć, gdzie popuścić, żeby w powietrzu strój reagował jak najlepiej.

Małysz też miał ten problem? Żadnego superkrawca chyba nie miał?

- No nie miał. Kiedy trafił mu się lepszy strój, to reagował jak każdy z nas – cieszył się, jakby wygrał na loterii. Gdyby od początku swoich wielkich skoków, a nie dopiero od stworzenia własnego teamu Adam miał taki sprzęt jak jego najwięksi rywale, to on by w karierze wygrał nie 39 konkursów Pucharu Świata, tylko 80. Ktoś powie, że jak już stał się najlepszy, to firmy na pewno same się zgłaszały, dbały, żeby miał odpowiedni sprzęt. Prawda, starały się pomóc zawodnikowi na topie, wiadomo, że chciały mieć reklamę. Ale my w sztabie nie mieliśmy człowieka, który by wiedział, co zrobić z tym, co Adam dostał.

W momencie przyjścia Kuttina i Horngachera Małysz miał już trzy Kryształowe Kule. To naprawdę zadziwiające, że Austriacy, którzy dopiero zaczynali pracować jako trenerzy, przyszli do mistrza i musieli porządkować podstawowe sprawy.

- Ale tak było. Wtedy się dowiadywaliśmy choćby tego, że zawodnicy mają narty specjalnie wyważone pod siebie. My po prostu braliśmy to, co producent wyprodukował. Nie myśleliśmy, że środek ciężkości może być w innym miejscu, że jeden z nas może mieć nartę, która będzie wychodziła z progu wolniej, a drugi taką, dzięki której wyskoczy szybciej. Nie mieliśmy pojęcia, że dobiera się pod skoczka szerokość, krawędzie bardziej zaokrąglone albo bardziej ścięte, że dogrywa się takie szczegóły.

Horngacher na sprzęcie znał się świetnie już jako zawodnik, a co jeszcze sprawia, że jest teraz najlepszym trenerem na świecie?

- Wygrał z nami Puchar Narodów, więc faktycznie jest najlepszy. A wygrał, bo z każdego chłopaka wyciągnął to, co najlepsze i każdego przekonał, że może się wyraźnie poprawić. Jest stanowczy, o czym najlepiej przekonał się chyba Piotrek Żyła. Na Piotrka przez lata nie było siły, nie zmieniał swojej pozycji dojazdowej, żeby nie wiem co, a Stefan specjalnie dla niego wprowadził system totalitarny i Piotrek musiał się podporządkować, skoro chciał dalej skakać. Stefan trzyma dyscyplinę, bardzo dobrze dzieli czas na maksymalną pracę i na całkowity odpoczynek, pilnuje, żeby tego nie mieszać. Oczywiście też bardzo dużo poprawił w sprzęcie, jak kiedyś w moim przypadku. No i wprowadził inne metody treningowe, indywidualnie dobrał trening motoryczny każdemu z chłopaków. Lata temu ze mną też tak zrobił. Wtedy działał jeszcze bardziej na nosa, ale teraz to już mocno się kieruje badaniami naukowymi, wszystko sprawdza. Rozwinął się, korzysta ze wszystkich możliwości, o jakich wie, że istnieją.

Dzięki niemu w marcu w Planicy pozował Pan do zdjęć, trzymając Kryształową Kulę. Pomyślałby Pan kiedyś, że coś takiego się zdarzy?

- Ha, ha, na pewno niewielu było takich, którzy pomyśleli, że kiedyś w Planicy Mateja podniesie kulę. Widać, że w życiu nawet takie fajne rzeczy się zdarzają.

W Planicy wystąpił Pan jako trener zawodników z kadry B, którzy przyczynili się do zdobycia przez Polskę Pucharu Narodów. Ale przyczynili się nieznacznie, dlatego do kadry B ściągnięto Radka Żidka, a Pan został jego asystentem. Mimo zmian o zapleczu kadry A nadal mówi się źle, Pan sam przyznaje, że trudno w tej grupie utrzymać dyscyplinę.

- To jest ciężka sprawa, bo trudno zmotywować człowieka do czegoś, jeżeli on tym do końca nie żyje. Polski Związek Narciarskie zapewnia naszej grupie przygotowania na najwyższym poziomie, ale ja dobrze rozumiem, że ciężko jest myśleć tylko o treningu, skoro trzeba szukać pieniędzy. W tej kadrze ich niestety nie ma. Bardzo dobrze mają ci, którzy są w kadrze A, a u nas bardzo dobrze jest jeśli chodzi o przygotowania, o sprzęt, tu starania związku są na najwyższym poziomie. Ale bardzo trudno pracuje się z zawodnikiem, który nie ma stypendium. My chcemy od takiego skoczka wymagać, a on nie może się poświęcić, bo musi szukać środków do życia.

Zawodnicy kadry B przychodzą na treningi po pracy, zmęczeni, a nawet opuszczają zajęcia?

- Niestety, tak to wygląda. Paru zawodników już nawet skończyło ze skokami. Bywało, że dzwonili do mnie i mówili, że nie przyjadą na zajęcia, bo nie mają za co nalać paliwa do samochodu. I co ja w takim momencie miałem poradzić?

Nie pomaga mówienie, że Pan kiedyś też nie zawsze miał za co kupić paliwo, a nawet że nie zawsze miał samochód?

- Inne czasy były, więc opowiadanie o dojazdach pociągami nie robi wrażenia. I trudno chłopaków winić, że chcą normalności. Nam jednak łatwiej było wywalczyć stypendium ze związku, a jak się nawet nie udawało tam, to pomagał klub albo okręg. Teraz kluby są bardzo biedne, ciężko skądś dostać pomoc. Lepiej od chłopaków z kadry B mają juniorzy, bo oni załapują się na stypendia ministerialne za dobre występy na mistrzostwach świata w swojej kategorii wiekowej. Klemens Murańka czy Olek Zniszczoł parę lat temu mieli bardzo fajnie. Pamiętam, że jak ich prowadziłem w juniorach, to dostawali bardzo dobre pieniążki. Wtedy było im łatwiej pracować niż teraz. To niedobrze, że finansowanie się urywa w takim momencie, kiedy trzeba sobie życie poukładać, kiedy się chce wyjść z dziewczyną na kawę, a w niektórych przypadkach nawet utrzymać dom, mieć pieniądze na rodzinę, dla swoich dzieci. W takich przypadkach jest trudno.

Pewnie najtrudniej z Janem Ziobrą? On już wygrywał w Pucharze Świata, już miał brąz MŚ w drużynie, a teraz bywa, że gdy mu nie idzie, mówi, że zastanawia się, czy nie rzucić swojej miłości jaką są skoki i nie zarabiać w rodzinnym biznesie, czyli w firmie produkującej meble.

- Janek to chyba faktycznie najlepszy przykład. Ambitny i charakterny chłopak, czasem powie trochę za dużo, trudno nad kimś takim zapanować.

Panu się zdarzało dorabiać, pracując w wyuczonym zawodzie?

- Jestem mechanikiem samochodowym, ale w warsztacie pracowałem tylko w czasach szkolnych, kiedy trzeba było zdobyć zawód. Jak trzeba było dorobić, to podejmowałem jakieś prace dorywcze, ale to się zdarzało bardzo rzadko. Trochę pomagali mi rodzice, a najczęściej jednak udawało się dostać coś od klubu, okręgu, związku.

Pytałem już o straconą szansę na zwycięstwo w Zakopanem, to teraz pomówmy o straconej okazji na coś jeszcze większego, co pewnie zmieniłoby Pana sytuację w ostatnich latach kariery. „Drużynówka” na MŚ w Sapporo to konkurs, który zawalił Pan najmocniej ze wszystkich?

- Tak, bo tam nie skakałem tylko dla siebie. Wiedziałem, że gdybym skoczył normalnie, to mielibyśmy brązowy medal [po pierwszej serii było czwarte miejsce ze stratą tylko trzech punktów do Japonii, skończyło się piątą pozycją]. Bardzo źle mi było z tym, że zmarnowałem pracę chłopaków. Różne komentarze do mnie wtedy docierały, było mi z tym wszystkim bardzo trudno. Ale najtrudniej nie z tym, że ktoś coś o mnie mówił czy myślał. Do siebie miałem wielkie pretensje. Ja wtedy przedobrzyłem, wybrałem nowy kombinezon, zamiast wziąć treningowy. W starym skakałem jeszcze w serii próbnej i miałem około 120 metrów [120,5 m]. To można sprawdzić. A na zawody wybrałem nowy i było tylko 106,5 i 94,5 m. Jak człowiek jest starszy, to wie, że nie zawsze warto zakładać nowy garnitur i błyszczeć. Bo można wyglądać fajniej, ale gorzej się czuć, czyli to się nie opłaca. Szkoda, że nikt mi wtedy nie podpowiedział, żebym nie zmieniał. Ale wiadomo, że to ja skakałem, moja wina, powinienem sam pomyśleć.

 

Rozumiem, że nowy kombinezon mógł być niewygodny, ale raczej nie tylko z tego powodu miał Pan aż tak słaby wynik. Pan skończył konkurs z najgorszą nota ze wszystkich 32 zawodników, którzy wystartowali w obu seriach. Od przedostatniego zawodnika był Pan gorszy aż o 30 punktów.

- Wiadomo, że presja była duża i nie dałem rady, kiedy pojawiła się szansa. Nie wymawiam się, nie zrzucam wszystkiego tylko na sprzęt. Zresztą, nawet wtedy wcale nie mówiłem o kombinezonie.

„Myślę, że to sprawa psychiki”, „To nie pierwszy raz, na moich pierwszych MŚ też sobie zawaliłem medal i cały czas o tym pamiętam” – tak Pan wtedy mówił. Piąte miejsce z MŚ w Trondheim w 1997 roku też w Panu siedzi?

- Było, minęło.

Ale bolało, że nie było Pana na podium, chociaż sumę odległości miał Pan o trzy metry lepszą niż Andreas Goldberger, który zdobył brąz?

- Moja wina, lądowanie w drugim skoku było kiepskie.

„Nie wiem co się stało”, „Nie pasuje mi ta skocznia” „Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie” – najczęściej tak Pan komentował swojej skoki. Wielu ludzi to denerwowało, można było pomyśleć, że nie ma w Panu sportowej złości, że godzi się Pan z tym, że Panu nie idzie.

- Czasami człowiek myśli co innego, a musi powiedzieć co innego.

Radzi Pan swoim zawodnikom, żeby tak robili?

- Różnie im radzę, zależy od typu zawodnika. Są tacy, których trzeba czasem przytemperować, ale innych trzeba otworzyć.

Pana nikt nie umiał do końca otworzyć? Już Pan przyznał, że trudno było Panu przeskakiwać presję, a powszechna opinia o Panu była właśnie taka, że zjada Pana stres.

- Współpracowałem z psychologiem. Wybitnym, z Janem Blecharzem. On nas uczył, że presja nie jest zła, że to nie jest przeszkoda, tylko pomoc, jeśli się ją dobrze wykorzysta. Starałem się odpowiednio podchodzić do sprawy, czasami wychodziło. Ale zdecydowanie częściej jednak było źle. Po sobie najlepiej wiem, że głowę zawodnikowi jest bardzo ciężko zmienić.

Po Sapporo czuł Pan, że na trenerach i szefostwie PZN jest wywierana presja, żeby zastąpić Pana w kadrze kimś może nie lepszym, bo w kraju wynikami się Pan bronił, ale młodszym, kto mógłby jeździć na Puchary Świata, żeby zbierać doświadczenie?

- Nie było żadnej przykrej sytuacji, nikt mi nie dał odczuć, że jestem tym złym. Może gdzieś poza moją obecnością mówiono, że przeze mnie straciliśmy szansę na historyczny medal, ale przy mnie nie. Wszyscy wiedzieli, jak mnie to dobiło. Trenerzy też byli wyrozumiali. Rozmawialiśmy zaraz po konkursie i w tym gorącym momencie nie dali mi odczuć, że są mną rozczarowani.

Ale tak naprawdę to był już koniec Pana kariery.

- Nie, później jeszcze skakałem.

Wiem, że już w samolocie, którym wracaliście z Japonii Hannu Lepistoe powiedział Apoloniuszowi Tajnerowi, że chce sprawdzić w Pucharze Świata Macieja Kota, który wtedy nie miał jeszcze nawet 16 lat. Nie pomyślał Pan, że zaufania do Pana sztab już nie ma?

- Wtedy myślałem inaczej – że po takiej wpadce trzeba odpocząć, trochę głowę odświeżyć, przestać żyć tylko tym, co się stało. A zaufanie do mnie trener Hannu miał na pewno, bo po „drużynówce” poszedłem do niego i zapytałem czy nie lepiej by było, gdyby na skoczni normalnej wystartował za mnie piąty zawodnik [Stefan Hula], który był z nami w Japonii, a trener Hannu powiedział „nie, nie, byłeś zdecydowanie lepszy na treningach, dalej będziesz skakał ty”.

Po Sapporo w Pucharze Świata wystąpił Pan jeszcze tylko dwa razy - w Planicy na zakończenie tamtego sezonu, a w następnym nie był Pan już członkiem kadry i podczas swojej ostatniej zimy w karierze pojawił się Pan jeszcze tylko w kwalifikacjach w Harrachovie i Zakopanem. Wychodzi na to, że jednak MŚ w Sapporo były dla Pana początkiem końca.

- Ale to nie było tak, że zostałem odstawiony za karę. Jeździłem jeszcze na Puchar Kontynentalny, a na Puchary Świata już nie, bo były bardzo sprawiedliwe wybory na zawody, jeździli po prostu najlepsi. Wtedy już nie miałem przebłysków. Wiek był zaawansowany, trzeba było kończyć.

Zaraz po zakończeniu kariery skoczka został Pan trenerem i razem z Łukaszem Kruczkiem prowadziliście kadrę. Trudno było słuchać, jak wszyscy komentowali, że mierni zawodnicy będą prowadzić mistrza Małysza?

- Nie przejmowałem się tym. To Adam się narażał najbardziej, bo przecież kiedy trochę później tworzył swój sztab, to wziął mnie do niego, chciał, żeby pomagał Hannu. Ja się nie bałem, przecież asystent to jest tylko pomocnik trenera, wykonuje polecenia, przygląda się, uczy, o niczym nie decyduje. Swoje spostrzeżenia od czasu do czasu trenerowi podsuwałem, bo pytał. Fajnie było, jak brał coś pod uwagę. Ale moja robota polegała głównie na tym, żeby różne sprawy załatwiać. Jak trzeba było po zawodach wsiąść w samochód i jechać do Polski po kombinezon, to wsiadałem i robiłem tysiąc kilometrów, wpadałem do domu na 15 minut i już wyruszałem w drogę powrotną. U trenera Hannu uczyłem się razem z Maćkiem Maciusiakiem, który był serwismenem Adama. Było bardzo fajnie, bo mieliśmy tylko jednego zawodnika i to topowego, można było dobrze wykonać robotę.

Grupa Małysza płaciła asystentowi trenera lepiej niż kadra A?

- Przeszedłem do Adama, bo zawsze się bardzo dobrze dogadywaliśmy, a poza tym ja u Łukasza nie byłem takim prawdziwym asystentem, tylko łącznikiem między kadrą A a kadrą B. Rzadko jeździłem na Puchar Świata, a u Adama zawsze się walczyło o największe rzeczy. Pieniądze decydowały na końcu. Ale były większe. Zwłaszcza, że Adam lubił po sezonie podziękować za dobrą pracę.

Rozumiem, że czymś więcej niż drogą butelką?

- Powiem tylko, że Adam był mistrzem pod każdym względem.

Nie powie Pan jaką najwyższą premię i kiedy dostał?

- Lepiej o tym nie mówić, bo czasy są takie, że zaraz będą mnie lustrować i będę się musiał tłumaczyć, ha, ha. Ale Adam to naprawdę świetny człowiek.

Nigdy mu Pan nie zazdrościł? Nigdy nie myślał Pan, że byłoby pięknie chociaż na moment wyjść z jego cienia?

- Zazdrości nie było nigdy, a już zawiści na pewno nie. Wiadomo, że czasem człowiek pomyślał „szkoda”. Ale jak można by było źle życzyć komuś, kto jest tak bardzo w porządku jak Adam? Takie jest życie, że jeden dostanie więcej od Boga, a drugi mniej, że talenty są różnie dzielone. Adam miał to coś, ale też pracował jak nikt inny, no naprawdę niesamowicie. Widząc to ja się zawsze cieszyłem, że tyle wygrywa.

Wie Pan, że w serwisie Youtube jest taka przeróbka jednego z pańskich lądowań na buli mamuciej skoczni w Planicy, pod które podłożony został komentarz Włodzimierza Szaranowicza do rewelacyjnego skoku Małysza w tej samej Planicy w 2007 roku?

- Nie da się nie wiedzieć.

 

Tak często włączano Panu tę przeróbkę, że musiał ją Pan polubić?

- Nie powiem, czasem mnie śmieszy. Ale to zależy od sytuacji. Jeśli ktoś to robi złośliwie to nie ma dobrej zabawy. Ale jak siedzimy w takim gronie, w którym różne rzeczy się robi pod śmiech, to nie mam z tym filmikiem żadnego problemu.

Jak by Pan zareagował, gdyby przy Panu włączył go któryś z pańskich zawodników?

- Ja wiem, że oni to oglądają!

I co im Pan mówi? Że Jakub Janda skoczył jeszcze bliżej?

- Chyba rzeczywiście skoczył.

Pan miał 77, a on 68 metrów.

- Mówię chłopakom, że różnie w skokach bywa, a oni muszą pracować jeszcze dwa razy ciężej, żeby takich wpadek unikać.

Nie broni się Pan, przypominając, że jest pierwszym Polakiem w historii, który skoczył ponad 200 metrów?

- To też dobrze wiedzą. Generalnie loty bardzo lubiłem. Jak Adam wygrywał w Harrachovie, gdzie osiągnąłem to moje 201,5 m, to ja tam zajmowałem dziewiąte miejsca. W Planicy czy na Kulm też potrafiłem ładnie polecieć. Dla lotów warto być skoczkiem, to jest wielka adrenalina, czasami duży strach, bo warunki bywają różne. Ale strach w skokach wzmacnia, bo jak się go pokona, to człowiek idzie do przodu. Oczywiście o ile się nie rozbije na mamucie, jak kiedyś od nas Tomek Pochwała czy jak niedawno Thomas Morgenstern. Ja na szczęście salta fikałem tylko na mniejszych skoczniach i raczej w czasach juniorskich.

A propos juniorów – w naszej kadrze jest Damian Skupień, syn Wojciecha. Pana dzieci też skaczą?

- Córka ma osiem lat i nie skacze, a syn ma 14, a coś tam próbował, jak miał osiem lat, ale trochę się bał i przestał. Nie naciskałem na niego, bo sam się przekonałem, że skoki to jest kawał ciężkiej pracy. I zazwyczaj nic człowiek z tego nie ma. To naprawdę niewdzięczny sport. Ale jak ktoś jest zapaleńcem, to nie da się mu skoków zabronić. Ja takiego przypadku w domu nie miałem, ale moi rodzice mieli, dlatego zostałem skoczkiem.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.