Paixao w wywiadzie Staszewskiego: Karierę zacząłem dopiero w wieku 28 lat. Wcześniej liczyła się tylko kasa

19 września Marco Paixao skończył 33 lata. - Kiedyś miałem najgorszą mentalność na świecie. Ale przeczytałem książkę, która odmieniła moje życie - mówi Sebastianowi Staszewskiemu w rozmowie z cyklu "Wywiadówka Staszewskiego". Z najlepszym snajperem Lechii Gdańsk rozmawialiśmy o życiu w Iranie, ofercie z Paragwaju i powołaniu do reprezentacji Portugalii.

Sebastian Staszewski: Kilka dni temu skończył pan 33 lata. Jest pan zadowolony z miejsca do którego pan dotarł?

Marco Paixao: Trwa najszczęśliwszy moment w moim życiu. Czuję się wspaniale, cieszą mnie małe rzeczy. Kipi ze mnie energia, choć nie zawsze tak było.

Odkąd pana znam, uśmiech nie schodzi panu z twarzy.

Bo do Polski przyjechał nowy Marco. Kiedyś miałem najgorszą mentalność na świecie.

Najgorszą, czyli jaką?

Wszystko mi przeszkadzało. Byłem jak rozkapryszona gwiazda filmowa. Tu był problem, tam był problem, to było złe, tamto niedobre. Wciąż narzekałem. Byłem głupi. W mojej głowie wygrywały czarne myśli. A przecież w piłce najwięcej zależy właśnie od głowy. Kiedyś razem z Flavio, moim bratem, byliśmy otoczeni przez złych ludzi, którzy wiele lat temu zaszczepili w nas negatywne myślenie. W takim stanie trwaliśmy właściwie od dzieciństwa.

Jak ważny jest dla pana brat?

Bardzo.

Dlaczego?

Bo to mój brat.

Bracia czasem walczą.

My nie. Ostatni raz biliśmy się jako dzieci. Ale nie były to zbyt imponujące walki. Obaj płakaliśmy i biegliśmy na skargę do mamy. Wygrywał ten, kto dobiegł pierwszy.

Rzadko zdarza się aż tak mocna więź, jak między wami. Razem graliście w Porto, Hamilton Academical, Śląsku Wrocław i Lechii Gdańsk. W tym samym czasie byliście w Hiszpanii i Iranie. Kto jest czyim menadżerem?

Zazwyczaj to ja byłem tym, który trafiał gdzieś jako pierwszy. I Flavio do mnie dołączał. Ale pieniędzy nigdy od niego nie wziąłem. Wystarczy mi wsparcie. Nigdy nie byłem sam w szatni, w domu. Brat pomagał w trudnych chwilach. Inna sprawa jest taka, że profesjonalne kariery zaczęliśmy dopiero w wieku 28 lat.

Wtedy, gdy zostaliście piłkarza Śląska Wrocław?

Może trochę wcześniej, gdy byłem na Cyprze. Grałem w Ethnikis Achnas, strzeliłem kilka bramek. Podczas rozmowy z dziewczyną trafiła w moje ręce książka T. Harva Ekera „Secrets of the Millionaire Mind”. Po jej przeczytaniu zrozumiałem, że błądziłem. Miałem 28 lat i wciąż nie osiągnąłem niczego. Ta książka odmieniła moje życie. Dotarło do mnie, że pozytywne myślenie to paliwo konstruktywnego działania. Trochę późno, trudno. Wcześniej musiało jednak przyjść kilka trudnych momentów, które były dla mnie jak testy.

O jakich momentach pan mówi?

Na przykład o tym, jak potraktowano mnie w Szkocji. To był dla mnie straszny czas. Życie nagle stanęło na głowie. Pod koniec drugiego sezonu w Hamilton doznałem urazu więzadeł krzyżowym kolana. Mówiłem Szkotom, że boli, ale ich lekarze stwierdził, że udaję. Dopiero w Portugalii mój doktor zdiagnozował kontuzję. „Czy oni zwariowali? Nie masz prawa grać!” – krzyczał. To był ostatni miesiąc ligi, mój kontrakt dobiegał końca.

Działacze Hamiltonu nie zaoferowali pomocy?

Mieli mnie gdzieś. Trener Billy Reid też nie pomógł. Pół roku leczyłem kolano, które według nich było zdrowe. Straciłem wtedy nie tylko klub, ale i wiarę w siebie.

Na początku 2012 roku razem z Flavio wyjechał pan do Iranu. Skąd ten pomysł?

Dałem się omotać ludziom dla których liczyła się tylko kasa. Zacząłem myśleć tak, jak oni.

Dziś wielu piłkarzy jedzie tam, gdzie są pieniądze: do Arabii Saudyjskiej, Chin, Kataru, USA.

Ale ja chciałem podbijać świat, a nie kolekcjonować dolary. Pierwszy plan menadżerów był jeszcze głupszy. Chcieli mnie wysłać do Paragwaju! Zawrócili mi w głowie, przekonali, że muszę patrzeć tylko na banknoty. I patrzyłem. A niektóre kluby w Iranie płaciły naprawdę dobrze. Gwiazdy ligi mogły liczyć nawet na kilkaset tysięcy dolarów rocznie.

Nie miał pan innych ofert?

Miałem, ale ta była najkorzystniejsza. Działałem instynktownie. Nie miałem pracy, byłem tuż po kontuzji, więc postawiłem nie na rozwój, a na łatwy zarobek.

Jak wspomina pan życie w Teheranie?

Nigdy później nie widziałem czegoś takiego. Wszystkie kobiety chodziły w burkach, wszędzie czuć było obecność policji, armii. Ludzie bali się zrobić cokolwiek, bo ktoś mógł na nich donieść. Iran to kraj policyjny. Są reguły, których nie można łamać. Policja może ukarać nawet za niewłaściwy ubiór. Moje życie ograniczyło się więc do bazy treningowej i domu. Nie chodziłem do kawiarni, bo ich nie było, nie spotykałem się ze znajomymi, bo ich nie miałem. A żeby iść z jakąś irańską dziewczyną na randkę? Zapomnij.

Adrian Mierzejewski, który dwa lata spędził w Arabii Saudyjskiej, mówił w „Wywiadówce Staszewskiego”: „Zastanawiałem się wielokrotnie, jak Arabowie poznają swoje żony, skoro czasem nie widać nawet ich oczu…”.

Kiedyś mój agent pokazał mi wielką aleję na której faceci spotykali się z kobietami. Podjeżdżali samochodami, otwierali szyby, rozmawiali, czasem wymieniali się numerami. Nie było tam policji, więc mogli z nimi normalnie porozmawiać. Wyglądało to jak z filmu o tajnych agentach. Trudno było się do tego przyzwyczaić, to nie było prawdziwe życie, ale siedzieliśmy tam, bo liczyła się kasa. Ja w Naft Teheran a Flavio w Teraktorze Sazi Tebriz.

Nie obawialiście się wojny? Przez irański program jądrowy od lat kraj ten był narażony na konflikt z państwami zachodnimi. Poza tym rejon Zatoki Perskiej nie należy do najspokojniejszych.

Teheran to najbezpieczniejsze miasto w jakim mieszkałem. Prawo jest rygorystyczne, ludzie boją się go złamać. Poza tym wszędzie jest policja. A armia? Widziałem oczywiście żołnierzy, albo rakiety przewożone na ciężarówkach, ale nie czułem żadnego zagrożenia. Chociaż Flavio obserwował kiedyś ćwiczenia samolotów, które zrzucały bomby. Grał w Tebrizie, niedaleko granicy z Turcją i Irakiem. Widział więc odrzutowce, słyszał wybuchy.

Jaki był poziom ligi?

W Iranie są trzy, cztery drużyny, które grają niezłą piłkę. Natomiast reszta ligi to zespoły słabe albo bardzo słabe. Podobnie jest z infrastrukturą. Poza kilkoma wielkimi stadionami reszta ma małe, stare i zniszczone obiekty. Ale Flavio grał kiedyś w meczu na który przyszło 100 tys. kibiców. Ale to wyjątek.

Dlaczego pan wyjechał?

Usiadłem sam w pokoju i pomyślałem, że jestem w Iranie. W I-ra-nie! Co ja tu robię? Po co tutaj jestem? Zacząłem czuć potrzebę zmiany. Najsilniejszym narzędziem jakie ma człowiek jest mózg. Kiedy przeskoczyłem barierę, jaką była pogoń za forsą, zrozumiałem, że błądzę. Zacząłem wytwarzać wokół siebie pozytywną energię. Powiedziałem sobie, że w futbolu chcę byś kimś. Dlatego w Teheranie spędziłem tylko kilka miesięcy. Tam zaczęła się moja przemiana.

Rozmawialiśmy o Szkocji, Iranie, Cyprze, czyli miejscach, które zwiedził pan przed przemianą o której pan odpowiedział. Później był pan jednak także piłkarzem Sparty Praga. Wyjeżdżał pan do Czech jako gwiazda Ekstraklasy, a w Sparcie wystąpił pan tylko w trzech meczach.

To była katastrofa. I najgorsza liga, jaką widziałem.

Najgorsza, bo pan nie grał?

Nie. Najgorsza, bo poza Spartą, Slavią Praga i Viktorią Pilzno poziom był bardzo niski. Czasem miałem wrażenie, że Sparta gra z jakimiś trzecioligowcami.

Mówi pan, że poziom był niski, ale Czech pan nie podbił.

W klubie była beznadziejna atmosfera. Traktowano mnie źle. Czesi patrzyli podejrzliwie, jakbym przyjechał do Pragi ze złymi zamiarami. To, że byłem obcokrajowcem sprawiało, że miałem pod górkę. Nikt nie przyjął mnie tak dobrze, jak w Polsce. Oczywiście, że klasę trzeba udowadniać w meczach, ale robiłem to. W okresie przygotowawczym zdobyłem siedem bramek w pięciu meczach. To były najlepsze zgrupowania w mojej karierze. A mimo to po pierwszym słabszym meczu straciłem zaufanie. Przez moment byłem najlepszy a za chwilę – najgorszy. Niektórzy na siłę chcieli mi pokazać, że nie jestem dobrym piłkarzem.

Jan Podrouzek, dziennikarz czeskiego „Sportu”, mówił „Gazecie Wyborczej”: „Marco Paixao i Markus Steinhofer są określani przez kibiców i dziennikarzy jako jedne z najgorszych ruchów transferowych w historii Sparty. Rozczarowanie Marco jest większe, bo to piłkarz, który nie dość, że w ostatnich sezonach był bardzo skuteczny, to świetnie prezentował się w okresie przygotowawczym”. Pan też szybko zrozumiał, że Praga nie jest pana ziemią obiecaną.

Wciąż nie mogę się z tym pogodzić. Teraz wiem, że nie powinienem tam jechać, mogłem trochę poczekać, bo miałem oferty z Hiszpanii i Turcji. Ale jednocześnie żałuję, że nie miałem w sobie siły by zostać i walczyć. Powinienem zacisnąć zęby. Szkoda, bo mogłem im wszystkim udowodnić, że są w błędzie.

W pewnym sensie udowodnił pan to w Lechii Gdańsk. W wieku 32 lat został pan jednym z dwóch najlepszych strzelców Ekstraklasy.

Wciąż potwierdzam moje umiejętności. W tym sezonie zaliczyłem najlepszy start w karierze. Po dziesięciu kolejkach mam już osiem bramek. Codziennie robię wszystko, aby być numerem 1. Ostatnio czułem się trochę zmęczony, ale nie mam zamiaru się zatrzymać.

A Lechia? O co walczycie?

O pierwsze miejsce.

Ambitnie, ale czy realnie?

Mamy potencjał na wygranie ligi. Dla mnie to realne. Wszyscy musimy w to wierzyć. Ale poza wiarą potrzebujemy zwycięstw. Szybko musimy się obudzić.

Kibicuje pan jakiemuś klubowi w Portugalii?

Od zawsze Sportingowi Lizbona.

Nigdy nie zrobił pan kariery w Lidze NOS. Grał pan tylko w malutkim klubie z Setúbal GD Sesimbra i rezerwach Porto…

To przez moją mentalność, już o tym mówiłem. To przeszkodziło mi najbardziej. Zawsze obwiniałem za wszystko kolegów. Mówiłem, że oni są źli, kiedy to ja byłem problemem. W Porto spotkałem Nuno Andre Coelho, który występował w Sportingu i Bradze, Bruno Gama grał w Porto, Vitorii Setubal i Rio Ave, do Bragi i Vitorii trafił też Helder Barbosa, poza tym w Porto byli Zequinha, Fabio Espinho. Wszyscy zagrali w portugalskiej ekstraklasie. A ja nie.

Nie chce pan wrócić do ojczyzny?

Wszyscy portugalscy dziennikarze mnie o to pytają. Chciałbym, ale co z tego? To mało prawdopodobne. Z Portugalii nigdy nie otrzymałem żadnej oferty.

Za to w październiku i listopadzie 2014 roku portugalskie media pisały, że powinien pan zostać powołany do reprezentacji Portugalii. Powołanie było realne?

Był tuż, tuż. W Śląsku strzelałem jak na zawołanie, żaden portugalski piłkarz nie miał wtedy tylu trafień, co ja. Gazety w Portugalii przez kilka tygodni pisały, że zasługuję na szansę, żeby powinni odwiedzić mnie członkowie sztabu szkoleniowego. Po jednym z meczów dziennikarz zapytał nawet selekcjonera Paulo Bento dlaczego mnie nie powołał.

I co odpowiedział Bento?

Że na razie szansę dostanie Jose Fonte.

Ten sam, który później pojechał na złote dla Portugalii Euro 2016?

Ten sam. Grał wtedy w Anglii, w silniejszej lidze, ale uważam, że ja też zasłużyłem na szansę. Czułem wielką moc. W 2014 roku byłem najbliżej kadry w całym moim życiu. Wierzę, że gdybym dostał wtedy możliwość pokazania się w reprezentacji, byłbym w niej do dziś. Niedawno Fernando Santos powołał Nélsona Oliveirę z drugoligowego Norwich. A więc trener jest otwarty nie tylko na gwiazdy. Moja szansa jednak chyba już przepadła.

Nie wierzy pan w powołanie?

Szczerze? Nie. Mam 33 lata. Chcę być szczery. Poprzedni sezon miałem świetny, w tym też jestem w czołówce strzelców Ekstraklasy. Teoretycznie mógłbym dostać szansę. W reprezentacji jest wielu starszych piłkarzy. Fonte, Ricardo Quaresma i Eliseu mają po 33 lata, Pepe 34, Bruno Alves 35. Zresztą Cristiano Ronaldo, mój idol, ma na karku 32 lata. Dlatego moje powołanie nie byłoby czymś niemożliwym. Ale to tylko gdybanie.

Brak zaproszenia na zgrupowanie reprezentacji to drzazga w pana karierze?

Tak.

Największa?

Zdecydowanie. Jestem Portugalczykiem, od dziecka śniłem o kadrze. W 2014 roku był moment w którym mogłem zrobić olbrzymi krok. I to w drużynie pełnej gwiazd, która dwa lata później wygrała mistrzostwa Europy we Francji. Ale było, minęło i już pewnie nie wróci. Będę musiał zostać z tym żalem.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.