"Nie wiedziałem co się dzieje. Byłem jak w transie, widziałem tylko bezradność obrońców". Jak Lewandowski bił rekordy w meczu z Wolfsburgiem

To było dziewięć minut, które wstrząsnęły Bundesligą i nie tylko. Robert Lewandowski wszedł z ławki rezerwowych i strzelił pięć goli Wolfsburgowi. W piątek, równo dwa lata po tym meczu, Bayern gra u siebie właśnie z Wolfsburgiem. Co się zdarzyło 22 września 2015? Fragmenty z "Nienasyconego", książki o karierze Lewandowskiego

Oczywiście, że był zły. Jak powiedział swego czasu Pep Guardiola: czy tu, czy w Timbuktu, kto nie gra, ten jest zły i smutny. Niektórzy piłkarze nawet ukrywają kontuzje, byle tylko grać. A Robert akurat wracał po krótkiej przerwie na leczenie kostki i Guardiola zdecydował, że pierwszą połowę meczu z Wolfsburgiem Polak obejrzy z ławki rezerwowych.

Lewandowski wiedział, że to dla jego dobra. Noga go jeszcze bolała. Ale i tak był zły.

– Złość na to, że nie grasz, bywa większą siłą niż zdrowy rozsądek – mówi.

Usta sine ze złości

Trener Leszek Ojrzyński przypomina sobie, jak kiedyś w Zniczu Pruszków kazał Robertowi zacząć na ławce rezerwowych, i gdy go potem wzywał z tej ławki do gry, to Robert ruszył tak, że trawa poleciała spod butów.

Trener Andrzej Blacha pamięta mecz, w którym Roberta zmienił jeszcze w pierwszej połowie, bo zmarnował dużo sytuacji i grał pod siebie. Mówi się o takiej szybkiej zmianie: zrobić piłkarzowi wędkę. To jak policzek. Blacha jeszcze dziś widzi przed sobą te sine usta Roberta, zagryzione ze złości.

– Gdy nie grał w Varsovii, był obrażony na cały świat, nawet gdy wygraliśmy. Jak Cristiano: nieważne, czy Barcelona, czy Levante, on musi grać. Tak samo Robert: czy z Agrykolą, czy Celestynowem, on musiał grać – mówi Tomek Zawiślak, jego przyjaciel z dzieciństwa, dziś współpracownik.

Dla Zawiślaka mecz z Wolfsburgiem to wyrzut sumienia. Zawsze mu intuicja mówi, kiedy trzeba rzucać wszystko i jechać na stadion oglądać Roberta. Był przy trzech golach strzelonych Bayernowi w finale Pucharu Niemiec, był przy czterech z Realem, przy wszystkich innych pamiętnych meczach. A tutaj intuicja zawiodła. Wykazała się dopiero wtedy, gdy podpowiedziała, żeby jednak włączył telewizor przed drugą połową.

„Próbowałem to powtórzyć na konsoli. I mi się nie udało”

– Nie pojechałem na mecz, w którym mój przyjaciel zrobił coś, czego nikt już nie powtórzy. Jestem pewien, nie będzie już w piłce na tym poziomie pięciu goli w dziewięć minut. Ja to próbowałem zrobić w grze na konsoli, na najłatwiejszym poziomie, i mi się nie udało – mówi.

Nie tylko on sobie nie może darować. Przyjechał na ten mecz do Lewandowskich ledwie jeden znajomy Roberta, a czasem bywają ich całe wycieczki. Może gdyby to był weekend, gości byłoby więcej. Ale grali we wtorek. Niby mistrz z wicemistrzem, ale wszystkim wydawało się oczywiste – Bayern wygra, odfajkuje i zacznie przygotowania do kolejnego meczu. To początek sezonu, będą ciekawsze wyprawy do Monachium.

Nawet ten jeden znajomy ledwo zdążył na stadion. Miał jechać z Anią, która tego dnia wróciła z Polski. Ale jej przedłużała się konsultacja dietetyczna przez telefon i gdy on pokazywał: godzina do meczu, musimy jechać, dała znak, żeby wziął taksówkę, ona dotrze, jak skończy.

„Nie było cię. Szukałem cię wzrokiem i trochę się martwiłem”

Dotarła na drugą połowę. Bayern wychodził na boisko, Robert wchodził do gry, ona się jeszcze zatrzymała na herbatę w pomieszczeniu dla piłkarzy i ich rodzin.

Zwykle przyjeżdża długo przed meczem, żeby ich rytuał nie był zagrożony: musi mu przed meczem machnąć z trybun, dać znak: dotarłam, jestem cała. On potrafi powiedzieć po meczu: „Nie było cię na początku, szukałem cię wzrokiem, trochę się martwiłem”.

Tak samo robił Pep Guardiola. Wychodzi na boisko i najpierw wypatruje: czy jest Cristina, czy są dzieci. Czyli patrzył w to samo miejsce co Robert, bo Cristina i dzieci siedziały zawsze obok Ani.

W tej powtarzanej bez końca scenie, gdy po piątej bramce Roberta z Wolfsburgiem Guardiola łapie się za głowę i spogląda w dal, trener patrzył właśnie w stronę żony i dzieci: czy wy widzicie to co ja?

– Oni przeżywają mecze jak Pep – mówi Ania. Dzieci szalały na trybunie, najmłodsza córka Valentina zagadywała polską sąsiadkę po angielsku. Gdy Bayern zdobywał mistrzostwo w pierwszym sezonie Roberta, Valentina wskoczyła Ani na ręce i razem zeszły na dół, na fetę na boisku. Guardiola chciał córkę przejąć na dole, ale się zaparła: Nie pójdę do ciebie, tato, bo ty jesteś cały mokry od piwa. Więc tak zostały we dwie do końca.

– Ania, ty jesteś u nas codziennie w domu – zagadnął ją kiedyś Guardiola.

– Jak to?

– No tak. Ania ugotowała, Ania ćwiczyła, moje dzieci nie wychodzą z twojego Instagrama.

Ale gdy Robert zaczynał strzelać Wolfsburgowi, ekipa Pepa była już na swoich miejscach w loży, a Ania jeszcze przy herbacie. Był tam niedaleko niej Medhi Benatia, który miał w szatni szafkę obok Roberta, a wtedy leczył kontuzję. To on krzyknął: – Ania, patrz, patrz!

– O, bramka Roberta. Zaczęłam się ubierać i iść na schody ruchome. W tym czasie on strzelił drugą. Weszłam na stadion na trzecią – wspomina. Weszła w dobrym momencie, Robert akurat między trzecią a czwartą bramką jeszcze raz przyjrzał się miejscom w loży: Ania dotarła czy zacząć się martwić?

„Nie zdawałem sobie sprawy, że to się wszystko rozegrało w dziewięć minut”

Gdy wchodził na boisko, Bayern przegrywał 0:1. Po kwadransie Robert zmienił to w 5:1. Po pięciu minutach i 40 sekundach od wejścia rozpętał szaleństwo. Pierwszą bramkę zdobył z bliska, po świetnym ruchu w polu karnym Thomasa Müllera. Obrońca, który próbował zatrzymać Müllera, tylko przepchnął piłkę w bok. Wystarczyło mocno dostawić nogę.

Drugi gol był minutę później. W czwartym kontakcie Roberta z piłką. Dobrze wymierzony strzał zza pola karnego.

Trzeci gol po niespełna dwóch i pół minuty. Najbardziej zwariowany: piłka wróciła, odbita przez bramkarza na słupek, Robert poprawił lewą nogą, ale bramkarz znów zdążył, więc spróbował prawą, jak za pierwszym podejściem, i przerzucił piłkę do bramki między obrońcami.

Potem kolejne niespełna dwie i pół minuty, spojrzenie na trybuny, czy Ania przyszła, i za chwilę na tej trybunie kontuzjowany Arjen Robben pokazywał sąsiadowi na palcach: „Lewy” ma już cztery.

Czwartą wbił półwolejem, po sprincie w stronę piłki podskakującej po podaniu Douglasa Costy.

– Ja nie wiedziałem, co się dzieje. Od pierwszej do piątej bramki byłem w jakimś transie. Chciałem tylko kolejnych goli, pamiętam bezradność wypisaną na twarzach obrońców. Nie zdawałem sobie sprawy, że to się wszystko rozgrywa w ledwie dziewięć minut – mówi Robert.

Piątą bramkę zdobył sekundy przed tym, zanim dobiegła końca dziewiąta minuta strzelania. Ten gol był najpiękniejszy: wolejem, z półobrotu, w powietrzu. Kamery pokazały ubawionego Karla-Heinza Rummenigge.

– Nigdy nie widziałem takiej reakcji trybun na Allianz Arenie. Ludzie bili brawo, ale zaśmiewali się przy tym, bo co Robert uderzył, to była bramka. To był oczywiście rekord świata i cały świat na to patrzył. W FIFA też patrzyli – mówi Rummenigge.

Nie wystarczy dobrze grać tydzień w tydzień. Musisz mieć ten jeden wielki wieczór

 „W FIFA też patrzyli”. Gdy rozmawialiśmy z Rummenigge, nie było jeszcze wiadomo, jaka będzie kolejność w plebiscycie „France Football” i FIFA za 2015 rok. Ale było już jasne, że pierwszy raz od czasów Kazimierza Deyny (trzeci na liście Złotej Piłki w 1974) i Zbigniewa Bońka (trzeci w 1982) Polak będzie się liczył w walce o podium albo jego najbliższe okolice.

Robert był wcześniej raz nominowany w tym plebiscycie (nominowany, czyli znalazł się na liście 23 piłkarzy, na których mogą oddawać głosy kapitanowie reprezentacji, trenerzy reprezentacji i wybrani dziennikarze ze wszystkich krajów zrzeszonych w FIFA). To było za 2013 rok, za cztery gole z Realem. Zajął 13. miejsce. Rok później nie dostał nominacji. To był rok mundialowy, jego na mundialu nie było. Rok przeprowadzki z Dortmundu do Monachium, uczenia się nowego miejsca i Guardioli. Ale też rok, gdy był królem strzelców Bundesligi. Nieobecność wśród nominowanych go zabolała. Zrozumiał, że nie wystarczy być regularnym dostawcą goli, grać dobrze tydzień w tydzień. Trzeba albo wygrać coś wielkiego z klubem, albo z reprezentacją, albo mieć choć jeden wieczór w sezonie, po którym cały świat o tobie usłyszy.

„Ekscesy nie są w naturze Roberta. Poza ekscesami w strzelaniu goli”

Pięć goli z Wolfsburgiem nie mogło się równać znaczeniem z czterema golami z Realem w Lidze Mistrzów. A jednak to one zaprowadziły Roberta wyżej. Dlatego że to był już drugi taki jego moment szaleństwa. I dlatego, że to były gole dla klubu, który w futbolu i futbolowym biznesie znaczy więcej niż Borussia. – My w Polsce myślimy, że Robert już stał się twarzą globalną. A z mojej perspektywy zawodowej jest na początku drogi. W dzisiejszym świecie news żyje dzień, kilka godzin. Trzeba ciągle o sobie przypominać. Pięć goli z Wolfsburgiem to było odświeżenie gorączki po czterech bramkach z Realem – mówi Mariusz Siewierski zajmujący się kontraktami sponsorskimi Roberta.      

Akurat news o pięciu golach z Wolfsburgiem żył naprawdę długo. Coś cały czas o tych bramkach przypominało, choćby wręczanie certyfikatów rekordów Guinnessa. I to od razu czterech: za najwięcej goli strzelonych przez piłkarza rezerwowego, za najszybszy hat trick w historii Bundesligi (w 3 minuty 22 sekundy), najszybciej strzelone cztery gole (5 minut 52 sekundy), najszybciej strzelone pięć (w 9 minut bez jednej sekundy). A to był też rok, w którym Robert strzelił najszybszego hat tricka w historii reprezentacji Polski – trzy gole Gruzji między 89. a 93. minutą meczu w eliminacjach Euro 2016.

– Jest wielu napastników na świecie. Dobrych, wybitnych. W lidze angielskiej w każdej drużynie jest świetny napastnik. Ale żeby się przebić, trzeba zrobić coś wyjątkowego. Dzięki temu Robert jest postrzegany jako jeden z wybitnych piłkarzy. Ktoś mnie kiedyś zapytał: jaką ma pan strategię PR na karierę Roberta? A ja mam jedną: niech strzela jak najwięcej goli. I będzie się niosło po świecie. Tu nic nie jest wymuszone. Eksces jest wbrew naturze Roberta. Poza ekscesami w strzelaniu goli – mówi Mariusz Siewierski.

Cztery z Realem, pięć z Wolfsburgiem – to były dwa przełomy w budowaniu pozycji Roberta w wielkim futbolu. Po czterech golach z Realem przestało nas dziwić, że koszulki z dziewiątką i „Lewandowski” są sprzedawane nawet w najbardziej egzotycznych miejscach świata. Po pięciu z Wolfsburgiem realny stał się atak na okolice podium Złotej Piłki. Po Wolfsburgu i następnych tygodniach wielkiego strzelania Bayern zrobił Roberta swoją twarzą w mediach społecznościowych.

Zaczął coraz częściej chwalić się jego sztuczkami z treningów, umieszczać go na pierwszym planie zdjęć zapowiadających mecz.

„Porozmawiajmy o tym rano”

– Kot, co ja dzisiaj zrobiłem? – zapytał, gdy kładł się do łóżka po pięciu golach z Wolfsburgiem.

Kot – tak do siebie mówią z Anią. – Porozmawiajmy o tym rano – odpowiedziała.

Trochę już tego dnia przeżyli. Gdy weszli po meczu do restauracji na stadionie, powitała ich owacja. Potem mieli problem, by przejść do samochodu, bo wszyscy ich po drodze zatrzymywali i bili brawo. W domu otworzyli wino. I rozmawiali długo ze znajomym. Nie o meczu. O polskich wuefach. O tym, że dzieci są otyłe, słabo wygimnastykowane. Robert wspominał, że był w szkole żywą pomocą dydaktyczną: tata brał go na lekcje do starszych klas, żeby pokazał, jak się robi przewrót. Mówił o tym, że jego wuefy były fantastyczne, a dziś w niektórych szkołach jest już lepiej, ale w wielu ciągle źle.

Rano nie dało się spokojnie porozmawiać.  Od rana dzwoniły telefony. Iwona Lewandowska po przespaniu dwóch godzin – „Przedrzemałam, więcej się nie dało po czymś takim” – stała już od świtu przed kamerami TVN 24.

– To ja sobie teraz pójdę na trening. A potem się razem wybierzemy na obiad, dobrze? – zapytał Robert. On rozegrane mecze stara się z siebie wyrzucić najpóźniej na drugi dzień. Z porażkami bywa różnie, ale zwycięstwa wyrzuca szybko.

„Po czterech golach z Realem nie powiedziałem temu szaleństwu: stop. I ucierpiałem na tym”

– Następny mecz po Wolfsburgu mieliśmy już w sobotę. Pamiętałem, co było po czterech golach z Realem. Świętowanie, świętowanie, a potem w weekend mecz i zabrakło mi tego skupienia w tygodniu. Pięć goli w dziewięć minut – to było naprawdę miłe. Ale następne bramki też są ważne i muszę ich jeszcze trochę nastrzelać. Wiedziałem, że jeszcze będę mieć czas, żeby się tym napawać. Odłożyłem sobie tę przyjemność na zakończenie rundy. Wiedziałem, że tak muszę zrobić, żeby nie ucierpieć tak jak po Realu. Gdy wtedy trwało szaleństwo, byłem jeszcze niedoświadczony, myślałem, że to samo odejdzie, tak jak samo przyszło. A teraz wiem, że samo nie odchodzi. To ja decyduję, w którym momencie powiedzieć: stop – tłumaczy.

Czym było te pięć goli, dotarło do niego dopiero w grudniu 2015 roku, przy odbieraniu nagrody na gali Audi. Wtedy obejrzał wszystko odprężony, spokojny: nie tylko bramki, ale i owacje, posłuchał, jak stadion skanduje jego nazwisko. Pozwolił sobie na chwilę słabości, łza się zakręciła. A Anna Lewandowska pomyślała w tamtej chwili: „Jestem żoną kosmity”.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.