Takiego ciśnienia w Warszawie nikt się nie spodziewał. Stadion aż uniósł się od napięcia, bo Legia tylko zremisowała z Lechią (0:0). Ten wynik nie dawał jej pewnego mistrzostwa. Trzeba było czekać na wynik meczu w Białymstoku, który kończył się 10 minut później (przez rzucone na boisko serpentyny). Ostatecznie skończył się dobrze, bo remis Jagiellonii z Lechem (2:2) dał Legii tytuł.
Tytuł upragniony. Czwarty w ostatnich pięciu latach. Czwarty, ale wyjątkowy, bo zdobyty po sezonie niewiarygodnym, pełnym bezprecedensowych przygód. Sezonie, w którym wydarzeń było tyle, że obdzielić nimi można nie rok, a kilka lat.
I tak, zaczynając od początku, najpierw był zamęt. Pojawił się w Legii zaraz po przyjściu Besnika Hasiego. Panował praktycznie przez całe lato. Nie przegonił go nawet historyczny awans do Ligi Mistrzów (po 21 latach). Potem pojawił się strach. I wstyd - po 0:6 z Borussią i zamieszkach na trybunach, które groziły widmem wyrzucenia z Ligi Mistrzów.
A gdy już wydawało się, że wszystko wraca do normy (na ratunek ściągnięto do klubu z powrotem Jacka Magierę), na początku października wyszło na jaw, że właściciele Legii od wielu miesięcy są ze sobą ostro skłóceni.
No i strach powrócił. Zaczęło się publiczne pranie brudów. Ale wróciła przynajmniej nadzieja - na boisku, gdzie poczucie wstydu było już mniejsze, bo Jacek Magiera szybko odmienił Legię po Besniku Hasim. W niespełna dwa tygodnie przywrócił w zespole ład i porządek. A po miesiącu urwał punkty najlepszej drużynie świata.
3:3 z Realem, to był mecz, którego nigdy nie zapomnę (też przez przeraźliwą ciszę na pustym stadionie). Tak samo jak nie zapomnę tego w Dortmundzie, gdzie mistrz Polski zafundował kibicom wieczór niezwykły. Czy ten mecz naprawdę się odbył? Pewny nie jestem do dziś.
Zespół zaczął powoli odrabiać punkty w lidze, ale syrena alarmowa nadal wyła. Wciąż nie wiadomo było, kto będzie rządził Legią. Spór się zaogniał. Przygasł dopiero w połowie marca, w momencie, w którym Magiera tracił do prowadzącej Jagiellonii już tylko jeden punkt.
Tylko i aż, bo choć nie przegrał kolejnych siedmiu spotkań, to na pierwsze miejsce w tabeli wskoczył dopiero w połowie maja, po 34. kolejce.
- Jeśli uda się obronić tytuł, będzie to najtrudniej wywalczone mistrzostwo od lat - mówił w ostatnich tygodniach Miroslav Radović. Miał absolutną racje. Zapowiadany żwawy marsz w kierunku tytułu był w tym sezonie dla Legii męką, drogą wiodącą głównie przez piekło. Piekło, które trwało o 10 minut dłużej, niż wszyscy zakładali.