PlusLiga. Wojciech Drzyzga: "Finał ZAKSA - Skra to był koszmar. Potworek, którego sami sobie wymyśliliśmy"

- Jest jasne jak słońce, że wszystko rozstrzygnięto w sposób najgorszy z możliwych - mówi Wojciech Drzyzga o finale siatkarskiej PlusLigi. ZAKSA Kędzierzyn-Koźle mistrzostwo Polski zapewniła sobie już w momencie wyjścia na prowadzenie 2:1 w niedzielnym meczu ze Skrą Bełchatów. - W trakcie transmisji żartowaliśmy z Tomkiem Swędrowskim, że najlepiej byłoby, gdyby po wygraniu drugiego seta przez ZAKSę jej przeciwnicy ustawili szpaler i odklaskali mistrzom Polski zwycięstwo, przerywając mecz - mówi komentator Polsatu, a w przeszłości m.in. trzykrotny wicemistrz Europy

Łukasz Jachimiak: Jak się Panu komentowało mecz o mistrzostwo Polski, który tak naprawdę skończył się wynikiem 2:1, czyli wyłonieniem złotego medalisty jeszcze przed końcem spotkania?

Wojciech Drzyzga: Myślę, że temat jest już szczęśliwie zamknięty, bo pomysłodawcy takiego systemu wyłonienia mistrza kraju uderzyli się w pierś, stwierdzili, że to było złe. Jest jasne jak słońce, że wszystko rozstrzygnięto w sposób najgorszy z możliwych.

Argumenty na obronę tego systemu - że trzeba było szybko kończyć sezon, stąd tylko dwumecze o medale, można uznać za poważne?

- Nie przemawia do mnie szybkość rozegrania wszystkiego, bo moglibyśmy zagrać jeden mecz więcej, zamiast finałowej niedzieli zrobić sobotę i zarezerwować jeszcze niedzielny termin na ewentualne trzecie spotkanie, gdyby po drugim między Zaksą i Skrą był remis 1:1. Terminowo nic by to nie zmieniło, a dla kibiców byłoby megainteresująco, bez tej absurdalnej formuły, która sprawiła, że w trakcie transmisji żartowaliśmy sobie z Tomkiem Swędrowskim, że najlepiej byłoby, gdyby po wygraniu drugiego seta przez Zaksę jej przeciwnicy ustawili szpaler i odklaskali mistrzom Polski zwycięstwo, przerywając mecz. Wiadomo, że tak się zrobić nie dało, bo co z kibicami, co z transmisją itd. Niestety, to wszystko już się nie dawało naprawić, a było koszmarne. To najgorsze uczucie, obserwować mecz, którego już tak naprawdę nie ma, a kibicom mówić, że to dalej jest. Chociaż tego nie robiliśmy, to by było żenujące. Do wszystkich, którzy ten pomysł zaaprobowali powiem tyle: sami o sobie decydujemy i sami sobie wszystko spieprzyliśmy. Bo nikt nam tego nie narzucił. Tu nie ingerował ani minister sportu, który może nie mieć pojęcia o siatkówce i podpisać jakąś bzdurę, ani żaden przejściowy polityk, ani żaden przyniesiony w teczce prezes koncernu sponsorującego rozgrywki. To wymyślili nasi ludzie, nazwijmy ich nawet menedżerami sportowymi, a nie działaczami. Ale tego systemu na szczęście już nie będzie, zostaje smutne wspomnienie.

Dobrze, że nie doszło do sytuacji, w której to wspomnienie byłoby jeszcze gorsze. Wyobraża Pan sobie, że u siebie 3:0 albo 3:1 wygrywa Skra i po dwóch wygranych setach w Kędzierzynie-Koźlu zostaje mistrzem Polski, a jeszcze trzeba dograć mecz?

- Niech już pan tego nie drąży, bo aż mi ciarki przechodzą po ciele (śmiech). Wszystkie dwumecze o medale były do zapomnienia. U dziewczyn też była farsa, tam już po dwóch setach rewanżu Chemik Police – Budowlani Łódź trudno było udawać, że jest jeszcze mecz. Słyszałem moich kolegów komentujących, robili dobrą minę do złej gry, bo co mieli powiedzieć? „Proszę państwa, proszę się przełączyć na serial”? Wyszło jak wyszło, mieliśmy najgorszy system do rozgrywania najważniejszych meczów, oby już nigdy więcej go nie było. Są wzorce do wzięcia z innych lig, sami też nie jesteśmy niedoświadczeni, trzeba wprowadzić zmiany.

Zarzutów do formuły rozgrywek jest więcej niż tylko sposób rozegrania fazy play-off. Co Pan wymieni poza nieszczęsnymi dwumeczami o medale?

- Potężna, 16-zespołowa, liga zrobiła duży zamęt. Dodatkowo obciążyła, a nic w zamian nie dała. Tu dobrze by było, gdyby za rundę zasadniczą czołowe zespoły dostały miejsca w pucharach. Przydział miejsc do Ligi Mistrzów po 30 kolejkach byłby sprawiedliwy. Oczywiście play-offy są fajne, przynoszą niespodzianki, ale docenienie całorocznej pracy powinno być ważniejsze niż rozwiązanie w dwóch ostatnich meczach, które rządzą się przypadkiem losowym, bo decydować mogą kontuzje. Największe babole ligi to ten system oraz brak medycznego wsparcia dla Zaksy po tym jak urazu doznał Kevin Tillie i to, że liga nie umie wykorzystać wspaniałych sędziów, którzy osiągają wiek 55 lat. Tacy ludzie jak Piotr Dudek powinni zostać, dalej sędziować. Jestem byłym sportowcem, niestety z lat komunistycznych, pamiętam, że ten system wpływał na ludzi, różne rzeczy wymuszał, ale takich fanaberii jak teraz nie było. A teraz przecież sami wszystkim zarządzamy.

System sprzed roku, gdy o złoto do trzech zwycięstw grały pierwsza z drugą drużyną sezonu zasadniczego też był krytykowany, ale z tego co Pan mówi wnioskuję, że według Pana był znacznie lepszy?

- Żeby od razu grała „jedynka” z „dwójką”, to też nie jest najlepsze rozwiązanie. Moim pomysłem jest oddzielenie walki o medale od przydzielenia miejsc w pucharach na podstawie pozycji zajętych w sezonie zasadniczym. Za rok znów zagramy ligę 16-zespołową, dobrze, że z bezpośrednim spadkiem dla 15. i 16. drużyny, bo liga ma być zmniejszona do 14 drużyn. A jak będzie wyglądał play-off? Mam nadzieję, że działacze ustalą to jak najszybciej. Mój syn jest menedżerem Zaksy i już się boi kalendarza. Są klubowe mistrzostwa świata, zresztą w Polsce, które rozbiją nasze rozgrywki, jest Puchar Wielkich Mistrzów w Japonii, przez który trzeba będzie zatrzymać ligę, bo z klubów wyjadą reprezentanci różnych krajów, czyli normalnie nie da się u nas grać, ewentualnie będą mogły rywalizować tylko te zespoły, które nie ucierpią kadrowo. Ale takie rozwiązanie poszatkuje ligę i wszystko stanie się jeszcze bardziej mętne, każdy zespół będzie na innym etapie. Mistrzostwa Europy skończą się relatywnie szybko, a liga zacznie się późno, nie wiadomo dlaczego. Trzeba szerszego play-offu, żeby uniknąć prawie że rzucania monetą na koniec, unieważniając siedem miesięcy pracy.

Powrotu do fazy play-off z udziałem ośmiu zespołów przy 30 kolejkach sezonu zasadniczego chyba Pan sobie nie wyobraża?

- Nie, na to nie ma miejsca. Ligi próbują różnych systemów, turniejów, gry takiej, że „jedynka” i „dwójka” czekają, aż między sobą rozstrzygną sprawę „trójka” z „szóstką” i „czwórka” z „piątką”. Można z tego korzystać, ale trzeba w jakiś sposób uhonorować drużyny za grę w rundzie zasadniczej. Co dało, że ktoś po 30 kolejkach zajął pierwsze czy drugie miejsce? Właściwie nic, dalej była loteria. Jeden mecz i rewanż na tym poziomie to tyle co nic. Przegrywasz na wyjeździe, jedziesz do siebie i chociaż masz własne boisko, to w domu masz stracha jak cholera. Temat jest do długiej dyskusji, ale nie da się jej przeprowadzić bez patrzenia w kalendarz, a tu problemem jest brak koordynacji wydarzeń federacji światowej z tymi federacji europejskiej. FIVB ma dwie swoje imprezy - klubowe mistrzostwa świata i puchar jakiś tam za pieniądze Japończyków, reprezentacyjny. Wbija je w kalendarze rozgrywek narodowych, czyli w to, co planuje CEV. I mamy konflikt. Są napisane piękne programy zakładające, że wzorem koszykarzy NBA siatkarze mają mieć maj dla siebie, wolny miesiąc. Ale czy ktoś potrafi pokazać taki maj, który był dla zawodników? Przepis istnieje od iluś lat i od początku jest martwy.

Fakt, nawet jeśli nie ma rozgrywek, to są zgrupowania reprezentacji.

- A bywało, że liga się kończyła 5-6 maja, trener kadry był pod ciśnieniem i zbierał zawodników już 10 maja, a w ostatnim tygodniu maja zaczynała się Liga Światowa. Działacze pilnują swojego interesu, a siatkarz wychodzi na robola, który przez 12 miesięcy w roku musi zasuwać dzień i noc. W innych dyscyplinach sportu to nie do pomyślenia. Tu nie ma nawet żadnej mocnej rady zawodniczej czy trenerskiej. Oni nie mają żadnego głosu, nie odczuwam, żeby działający w formacji tego typu Bartosz Kurek cokolwiek mógł zdziałać, a Komisję Zawodników FIVB powołała chyba tylko po to, żeby pogłaskać pana Gibę i żeby za swoje pieniądze pozwolić mu podróżować po świecie. Kalendarze nie drgają, nowy prezes CEV-u Serb Aleksandar Boricić obiecywał odmianę, ale z 10 lat siedział przy boku Andre Meyera, przynosił mu kanapki i pił z nim kawę, więc nie dziwi, że nic nie zmienia. Kluby dalej dokładają do niby najlepszego produktu federacji, czyli Ligi Mistrzów, której powoli nie daje się jej oglądać, tak traci na wartości.

Podobno polskie kluby jako jedyne potrafią cokolwiek zarobić, jeśli mają dobry sezon i regularnie wypełniają swoje hale kibicami.

- Z tego co wiem, to jest możliwe tylko przy dojściu do finału i zapełnieniu 10-tysięcznych hal. A to się udaje faktycznie tylko w Polsce. Generalnie wszyscy do tego dokładają, a akcje takie jak zakrywanie drugiego planu reklam zakrawają na kpinę. Syn w tym teraz siedzi po uszy, opowiada mi, jak przyjeżdża supervisor i zalepia reklamy np. kwiaciarni przy ulicy Jana Pawła II w Kędzierzynie-Koźlu, bo CEV uważa, że gdyby ta reklama była widoczna, godziłoby to w jej interesy. A przecież taka kwiaciarnia, czy lokalny dealer samochodów, który wpłaca do klubu 500 złotych i ma jeden bilet VIP-owski, pozostając widoczni sprawiliby, że CEV chociaż nie straciłaby pieniędzy na oblepienie hali, na kartony, które musi kupować na każdy mecz. Siatkówka tkwi w marazmie. Lata temu Ruben Acosta z FIVB rozhuśtał fajną zabawę, Ligę Światową, ale Europa pozostaje w skostniałym systemie. Nie mogę zrozumieć, dlaczego czołowe kluby nie potrafią się zbuntować na wzór klubów koszykarskich. Po dwa-trzy zespoły włoskie, rosyjskie i polskie, dwa niemieckie i dwa belgijskie powinny się dogadać, stworzyć swoją ligę i, kolokwialnie mówiąc, olać panów w białych kołnierzykach, pokazać im, jak może wyglądać Liga Mistrzów bez prawdziwych mistrzów. Ale zostawmy ten temat. Teraz najważniejsze, by nasi ludzie wyciągnęli wnioski i nie działali w stylu tych z europejskiej federacji.

Więcej o:
Copyright © Agora SA