Agnieszka Kobus-Zawojska: Maraton to już za mało na "wow"

- Kiedyś biegłam na pięć kilometrów zaraz po weselu mojej przyjaciółki. Jak mam być szczera, to nie byłam pierwszej świeżości. Gdy skończę uprawiać wioślarstwo, bardzo będę chciała biegać. To mój plan na sportowy czas po karierze. Pierwszy maraton zrobię w Warszawie - mówi Agnieszka Kobus-Zawojska, mistrzyni świata i mistrzyni Europy oraz brązowa medalistka igrzysk olimpijskich z wioślarskiej czwórki.

Jak ważne jest bieganie w życiu sportowca? Wraz z marką adidas, organizatorem akcji Who Said Girls Can’t Race, zapraszamy na rozmowę z Agnieszką Kobus-Zawojską.

Łukasz Jachimiak: Od początku nowego roku w mediach społecznościowych pokazuje Pani zdjęcia z Jakuszyc, z biegówek. To nie jest wyjazd rekreacyjny?

Agnieszka Kobus-Zawojska: Niestety, nie jest. Przyjechałyśmy tutaj po Balu Mistrzów Sportu. W niedzielę nad ranem skończyła się zabawa, a popołudniem z mężem ruszyłam na zgrupowanie. Trzy tygodnie będziemy tutaj zasuwać. Znamy to z poprzednich lat. Po prostu musimy to przeżyć.

Opanowałyście technikę biegania na nartach czy bazujecie głównie na sile?

- Kiedyś, jeszcze za czasów trenera Marcina Witkowskiego, miałyśmy wynajętego instruktora. Mimo to można powiedzieć, że jesteśmy samoukami. Z roku na rok jeździ się łatwiej, przyjemniej, ale mistrzyniami techniki na pewno nie jesteśmy. Trudno, robota i tak idzie dobra, kilometrów robimy dużo, bazę tlenową zawsze tu wypracowujemy. Chociaż pewnie Justyna Kowalczyk by się pośmiała, gdyby nas zobaczyła.

A może by doceniła, może okazałoby się, że nie pracujecie lżej od zawodniczek, które ona prowadzi z trenerem Aleksandrem Wierietielnym?

- Na pewno nie trenujemy na nartach aż tak mocno. Dla nas narty biegowe to coś w rodzaju urozmaicenia. Coś dzięki czemu nie musimy ciągle jeździć na ergometrze. Ale biegaczkom Justyny Kowalczyk na pewno nie dorównujemy. Mamy trzy godziny nart, jeśli jest jeden trening w ciągu dnia. Kiedy są dwa treningi, a czasem nawet na dodatek poranny rozruch, to na nartach jesteśmy od półtorej do dwóch godzin. Biegamy na nich pięć razy w tygodniu. Sporo jak na wioślarki.

Ile kilometrów daje Pani radę przebiec na nartach w trzy godziny?

- Na pewno niezależnie od warunków powyżej 30 kilometrów powinno się zrobić. Dużo zależy od pogody. Teraz jest mnóstwo śniegu, zapadamy się w nim. Ostatnio był taki trening, że się śmiałam, że szybciej bym przebiegła w adidasach niż na nartach. A jak są dobre warunki, to prędkość jest lepsza. W Livigno już się pokusiłyśmy o zrobienie maratonu, a nawet jeszcze troszeczkę większego dystansu. Mój rekord na jednym treningu z zeszłego roku z Livigno to 46 km. W tym roku też po obozie w Jakuszycach polecimy do Livigno. Ruszamy 2 lutego.

A propos ergometrów – to prawda, że najwolniejsza z Niemek ma wynik lepszy od najszybszej z Was?

- Tak, śmiało mogę powiedzieć, że tak jest. Mam nadzieję, że to się w tym roku zmieni. Kojarzę, że szlakowa niemieckiej czwórki jeździ dwa kilometry w czasie 6.47. Takiego rezultatu nie osiągnęła jeszcze nigdy żadna z nas. Jednak nie ma się czego wstydzić, bo na wodzie bardziej niż ergometr liczy się to, jak się współpracuje z koleżankami z osady. Jak widać ergometr to nie wszystko.

Kiedyś mieliśmy męską czwórkę nazywaną „Dominatorami”, Wy chyba możecie być „Dominatorkami”, skoro już wygrywacie imprezy mistrzowskie, a jeszcze macie spore rezerwy?

- Do „Dominatorów” jeszcze nam sporo brakuje. Miłe jest to, że pan nie pierwszy tak o nas mówi. Myślę, że jeszcze dużo mamy do osiągnięcia, aby się z nimi równać. Za nami pierwszy taki sezon, kiedy wszystko szło po naszej myśli. Mam nadzieję, że jeszcze trochę asów z rękawa możemy wyciągnąć. Rok 2019 będzie bardzo ważny, na mistrzostwach świata będzie można zdobyć kwalifikację olimpijską.

Pani już wiosłowała, kiedy Korol, Kolbowicz, Wasielewski i Jeliński wygrywali wszystko?

- Wtedy zaczynałam. Pamiętam jak w WTW w Warszawie była jakaś uroczystość i na pikniku czwórka dominatorów miała bieg pokazowy. Podchodziłam do nich, żeby zrobić sobie wspólne zdjęcie. Wpatrzona w nich byłam jak w obrazek. Teraz na Balu Mistrzów Sportu z Markiem Kolbowiczem sobie rozmawiałam jak równa z równym. Wtedy byłam bardzo młodą zawodniczką i podejście do takich osób było stresujące. Myślałam: „Ojejku, czy zrobi sobie ze mną to zdjęcie, czy nie powiem czegoś głupiego?”. Teraz  jak czasem oglądam na komputerze te zdjęcia to się śmieję sama do siebie.

Kolbowicz i jego koledzy bardzo Wam gratulowali?

- Bardzo. Adam Korol po naszym złotym biegu z mistrzostw świata żartował, że wcale się nie obraża, kiedy nazywają nas dominatorkami. Był wtedy na torze, widać było, że bardzo go ucieszył nasz rezultat.

Korola to pewnie można się radzić nie tylko jeśli chodzi o wioślarstwo, ale też o bieganie, bo po zakończeniu kariery stał się świetnym maratończykiem.

- Ogólnie nasz trener nie preferuje biegania na treningu podczas zgrupowań. Bieg często jest na rozgrzewkę lub kiedy jesteśmy w domach jako oddzielna jednostka treningowa. Ja osobiście bardzo lubię biegać i chciałabym przebiec maraton. Patrzę na liczbę ludzi biegających maraton i widzę, że już nie ma takiego zachwytu nad kimś, kto to zrobił. Teraz „wow” jest reakcją na coś jeszcze więcej niż maraton, na wyczyny ludzi, którzy poszli jeszcze krok dalej. Jak skończę uprawiać wioślarstwo, bardzo będę chciała biegać. To mój plan na sportowy czas po karierze. Szkoda, że po sezonie nie mam siły, żeby gdzieś postartować.

Maratonu Pani jeszcze nie przebiegła, ale jakieś inne zawody były?

- Pewnie. I to nie tylko jak byłam młodsza, ale nawet po igrzyskach. Wtedy brałam udział w zawodach na Pradze i w Biegnij Warszawo. Zostałam zaproszona i zaproszenia chętnie przyjęłam. Pamiętam, że na Pradze pięć kilometrów biegłam zaraz po weselu mojej przyjaciółki. Jak mam być szczera, to nie byłam pierwszej świeżości. Naprawdę przyszłam na start prosto z wesela, do domu wpadłam tylko się przebrać.

Czyli w szpilkach Pani nie pobiegła?

- Na szczęście nie, ale przygotowana w ogóle nie byłam. Jednak mówiłam sobie „kurczę, nie mogę odmówić, zwłaszcza, że to się dzieje w moje urodziny i w mojej dzielnicy”. Całkiem nieźle wyszło. Biegło dwóch chłopaków z mojego macierzystego klubu. Złapałam się z nimi i do mety dotarłam z czasem 20.50. Pewnie to nie jest jakiś wspaniały rezultat, ale jak na tamte okoliczności był dla mnie dobry. Przecież żeby dobrze pobiec, trzeba być wybieganym, a nie przyjechać prosto z wesela. Byłam też na czczo. Czyli mogę to podciągnąć bardziej pod rozruch niż pod trening. Czasem na spontanie śmieszne i pozytywne rzeczy wychodzą. Myślę, że gdyby nie tych dwóch chłopaków, to nie pobiegłabym wtedy takiego czasu. Jednak maraton chciałabym kiedyś przebiec i trochę przygotować się do niego. Najlepiej maraton w Warszawie.

Dlaczego? Taka z Pani lokalna patriotka?

- Może trochę. Bardzo lubię to miasto, w nim się urodziłam. Jak zaczynać, to od Warszawy. Oczywiście jakiś maraton zagraniczny to bardzo fajna sprawa, ale na rozgrzewkę lepiej pobiec u siebie.

Marzy się też Pani któryś z największych maratonów? Boston, Nowy Jork?

- Tam to trzeba się dostać, to nie jest takie łatwe.

Jeśli będzie Pani już po wioślarskiej karierze, z olimpijskim złotem w dorobku, to chyba drzwi do startu się otworzą?

- No może, ale na świecie nie jesteśmy znane, nie wiem czy byłoby to łatwe. Nie mam pojęcia jak dokładnie wygląda kwalifikacja do tych zawodów.

Wioślarstwo w USA to chyba ceniony, uniwersytecki sport?

- Tak. Ale z tym maratonem to na pewno zacznę od Warszawy. Z mężem już sobie tak nawet powiedzieliśmy.

Myśli Pani, że od razu zeszłaby poniżej trzech godzin?

- Nie sądzę, to już bardzo dobry wynik. Jeszcze nie myślałam nawet jaką średnią musiałabym utrzymywać. Na początku chciałabym po prostu pobiec. A co dalej? Zależy czy by mi się spodobało. Ale nie wierzę, że mogłoby się nie spodobać. Nawet jak z mężem byliśmy w Meksyku w podróży poślubnej, to kiedy się chcieliśmy poruszać, po prostu zakładaliśmy adidasy i nie trzeba było nic wydziwiać - szliśmy pobiegać.

Mówi Pani, że nie jesteście znane na świecie, a dlaczego nie zmieściłyście się w dziesiątce najlepszych polskich sportowców 2018 roku, choć wygrałyście i mistrzostwa świata, i mistrzostwa Europy? Za mała jest popularność dyscypliny? Wy za słabo się promujecie? Pani jest otwarta na media społecznościowe, ale koleżanki chyba nie bardzo?

- Może tak, ale powoli się do tego przekonują. Nie ukrywam, że po rozstrzygnięciach plebiscytu było nam po prostu przykro. Prawda jest taka, że mamy sukcesy i nie możemy się wstydzić o nich mówić. Trzeba się odzywać, promować dyscyplinę. Nas ludzie niby kojarzą. Może nie z nazwisk, ale wiedzą, że jest taka „czwórka”. Jednak my musimy pracować nie tylko na treningu, lecz i nad drugą stroną medalu, czyli nad promowaniem siebie. Mamy taką dyscyplinę a nie inną, więc sami musimy dbać o to, aby ludzi uświadamiać. Zdobyłyśmy wszystko, co się da, a nie ma nas w dziesiątce, więc pewnie za rok też szansa będzie niewielka.

Jedyna szansa na zaistnienie w czołówce to chyba złoto zdobyte na igrzyskach olimpijskich?

- Tak myślę. Albo czymś innym trzeba zainteresować fanów. Czasem, niestety, nie tylko wynik sportowy ma znaczenie. Zaglądając w statystyki swoich postów jestem zaskoczona. Ten o zdobyciu złota mistrzostw świata nie miał najlepszego odbioru. Selfie z wakacji ma czasem większą liczbę kliknięć. Szkoda, bo najważniejsze są medale, one zawsze będą dla mnie priorytetem. Choć, tak jak mówię, o kontakt z kibicami też staram się dbać. Pan poprosił o rozmowę, a to nam się nie zdarza często. Takie okazje musimy wykorzystywać, nie wstydzić się, nie bać się mówić.

Mnie w plebiscycie mocno zdziwiły dwie rzeczy – że nie wygrał go Kamil Stoch i że Was nie było w „dziesiątce”.

- Mnie też zdziwiło, że Kamil nie wygrał. Nawet napisałam na swojej stronie, że dla mnie bezdyskusyjnie powinien wygrać. Zgarnął wszystko, co najważniejsze, w tym olimpijskie złoto. Z całym szacunkiem do siatkarzy, zagrali fajny turniej, ale my też zdobyłyśmy złoto mistrzostw świata. Oni są fenomenalnymi zawodnikami, ale złoto igrzysk to największe osiągnięcie. Muszę jednak powiedzieć, że bardzo mi się podobały słowa Bartosza Kurka na scenie.

„Kamil, jesteś bogiem, a ja tu wskoczyłem tylko na chwilę”?

- Bardzo fajnie  to powiedział. Dało się odczuć, że ma szacunek do wyników Kamila. Był szczęśliwy, zaskoczony wynikiem, ale pokazał, że dobrze wie, co to znaczy złoto igrzysk.

Jak bardzo Wy się programujecie na złoto w Tokio na igrzyskach w 2020 roku? Bo nie wierzę, że o tym nie rozmawiacie.

- Jak mam być szczera, to moim marzeniem jest poprawienie wyniku z Rio. Tam był brąz.

Ale srebra w ciemno pewnie by Pani nie wzięła?

- To są igrzyska, one są raz na cztery lata. Dobrze pamiętamy jak było w Rio, że jechali tam pewniacy, którzy jednak nie przywieźli medalu. Dlatego nie chcę mówić, że interesuje mnie tylko złoto. Każdy medal igrzysk jest dla mnie cenny, ale bardzo bym chciała poprawić wynik z Rio i nie ukrywam, że jak wejdziemy do finału, to będziemy walczyć o zwycięstwo. O tym się myśli jak się jest w finale. Jednak najpierw zdobądźmy kwalifikację. Fajne jest to, że my jesteśmy taką osadą, która pod wpływem presji trochę lepiej wiosłuje. Na MŚ w Płowdiw to było widać. W przedbiegu byłyśmy drugie, trzy sekundy za Chinkami. A jak już był bieg półfinałowy o być albo nie być, to się bardziej zebrałyśmy. Nas presja zupełnie nie zżera.

Brązem w Rio, zdobytym jeszcze w starym składzie, sprawiłyście niespodziankę również sobie? Chwilę po Waszym sukcesie rozmawiałem z Robertem Syczem, który był bardzo zaskoczony.

- Dwie dziewczyny w składzie się zmieniły, jesteśmy w innym miejscu. Szczerze powiem, że wtedy też byłam zaskoczona. Oczywiście jechałyśmy po medal, bo całkiem dobrze nam szło na Pucharach Świata. Na dwóch wygrałyśmy. Jednak ja przed igrzyskami w Rio nigdy nie miałam nawet krążka z mistrzostw świata, a tu nagle zdobyłam ten najważniejszy dla każdego sportowca. Wiedziałam po co tam jadę, jednak jak miałam medal w ręku, to nie mogłam uwierzyć, że spełniłam marzenie z dzieciństwa.

Tamten sukces osiągnęła Pani z trenerem Witkowskim, który teraz pracuje z Niemkami.

- Widziałam go w Jakuszycach na nartach. Minęliśmy się. Kadra Niemek też przyjechała. Trener Witkowski też twierdzi, że w Jakuszycach na nartach robi się dobrą robotę.

Tęskni Pani za trenerem?

- Nie.

Bywało ciężko?

- Bywało. Ale oczywiście niczego nie można mu odbierać, to on stworzył kobiece wioślarstwo w Polsce. Takie są fakty, z nimi się nie dyskutuje. W Rio dziewczyny z dwójki zdobyły złoto i to jest jego sukces, my zdobyłyśmy brąz i to też jest jego sukces. Ale z nowym trenerem też są wyniki. Widać, że z inną osobą też można mieć sukcesy. Podejście jest trochę inne, jest więcej luzu. Nie chodzi mi o treningi tylko o podejście do nas. Dlatego ze zmiany jestem zadowolona. Obaj trenerzy są świetni, ale zupełnie inni.

Po odejściu trenera Witkowskiego rozmawiałem z nim i on przyznał, że był dla Was trudny, surowy, a nawet opowiadał, że kiedy przekazywał Wam informację o swoim odejściu, to pierwszy raz porozmawialiście na luzie i wtedy byłyście zdziwione, że ma ludzką twarz.

- Tak było. Przeprosił nas nawet. Wspominam go jako trenera-dyktatora. Miał taki styl bycia, my się go posłuchałyśmy i w sumie się opłacało, skoro zdobyłyśmy najważniejszy medal dla każdego sportowca. Wiele mu zawdzięczam – tak do tego podchodzę. Z nim zdobyłam coś o czym zawsze marzyłam.

Tekst powstał we współpracy z marką adidas, w ramach projektu Who Said Girls Can't Race.

Więcej o:
Copyright © Agora SA