Polska - Czechy. Gwizdów długo nie było, ale wielkiej gry nie było wcale. Satysfakcja - poziom zero

"To koniec wybitnie grającej reprezentacji. Im szybciej się z tym pogodzimy, tym lepiej" - rzucił po kolejnym kiksie ktoś na trybunie prasowej. Spostrzeżeniami po porażce Polski w sparingu z Czechami (0:1) dzieli się Bartłomiej Kubiak ze Sport.pl.

Doping, który się tylko pojawiał

- My chcemy gola - krzyknęli kibice w 7. minucie, potem w 41. Więcej razy przed przerwą gola się nie domagali. W ogóle, choć stadion w Gdańsku był prawie pełen (35 tys. widzów), głośnej wrzawy nie było. Taki doping okazjonalny, prowokowany przez bęben, który było słychać z narożnika boiska. Ale prowokacje były raczej marne, bo kibice na stadionie nie reagowali. A nawet jak reagowali, włączali się do wspólnych śpiewów, to tylko chwilowo, cichli szybko. Bez przerwy dudnił tylko bęben. Szkoda, że tylko on. Choć może z drugiej strony nie ma się co dziwić, skoro piłkarze też bardziej irytowali niż zachęcali. Kibice na stadionie i tak byli dość cierpliwi, wyrozumiali, bo gwizdać zaczęli dopiero po straconej bramce.

Znowu bez satysfakcji

Było półtorej godziny do meczu. Najpierw na murawie pustego stadionu w Gdańsku pojawili się czescy piłkarze, kilkanaście minut po nich - polscy. Razem z nimi selekcjoner Jerzy Brzęczek, który dość szybko odłączył się jednak od grupy i przez kilka minut samotnie - spoglądając w górę, w dół, częściej w dół - wędrował w okolicach pola karnego. Jakby chciał je odczarować. Pewnie sobie przy tym nucił: ‘Cause I try and I try and I try and I try (próbuję, próbuję i próbuję); I can't get no, I can't get no (i nic, i nic), a przynajmniej mógł sobie podśpiewywać, bo z głośników akurat leciało "(I Can't Get No) Satisfaction", Stonesów. Satysfakcji było jednak mało. To znaczy, zero. Ale o tym za chwilę.

Mało wybitna gra

Kiedy w 25. minucie Piotr Zieliński stracił piłkę w środkowej strefie, Robert Lewandowski od razu ruszył do przodu. Jakby liczył, że będący za jego plecami koledzy (a byli wszyscy, poza Lewandowskim) zaraz naprawią błąd i rozpoczną ofensywną akcję. Niestety się przeliczył. Jedyne, na co było ich stać, to na rozpaczliwe ratowanie się wybiciem na rzut rożny. I przywołaniem Lewandowskiego pod własną bramkę.

„To koniec wybitnie grającej reprezentacji. Im szybciej się z tym pogodzimy, tym lepiej” - rzucił po kolejnym kiksie ktoś na trybunie prasowej. A kiksów Polaków w tym meczu było naprawdę sporo. Nie tylko pod własną bramką, ale też pod bramką Czechów. Choć tam może jakby mniej - bo po prostu nas było mniej (szczególnie w pierwszej połowie) - ale wydarzył się ten najbardziej spektakularny - w 55. minucie, kiedy Lewandowski z trzech metrów nie tylko nie trafił w bramkę, ale też w piłkę. 

Czeski pressing

- No dalej, ruszcie odważniej do przodu, zaatakujcie ich - od początku meczu wypychał piłkarzy z własnej połowy czeski selekcjoner. I ci biegali z werwą. To, że w naszych szeregach było aż tak wiele niedokładności, to w dużym stopniu właśnie zasługa ich częstego pressingu. Udanego, momentami wręcz szaleńczego, może nawet trochę bezmyślnego - jak w 19. minucie, kiedy trzech rywali ruszyło do Mateusza Klicha, ostatecznie sobie przeszkadzając. Ale chociaż ruszyło. Polacy, zwłaszcza w środku pola, do tego się nie kwapili - oddali pole praktycznie bez walki.

Kędziora, Kamiński, Frankowski. Nie zyskał nikt

- Jesteśmy w szpagacie po mundialu, nie wszyscy starsi piłkarze są do dyspozycji. Musimy dobrać młodych zawodników. Najbliższe mecze będą służyły także ocenie kilku takich piłkarzy. To, co pokazaliśmy w październiku [2:3 z Portugalią, 0:1 z Włochami], nas nie zadowala - mówił selekcjoner na starcie zgrupowania. Przed meczem zapowiedział jednak, że eksperymenty się kończą, że kadra musi się ze sobą zgrywać, że gra toczy się przede wszystkim o wynik. Dlatego z Czechami wystawił mocny skład, być może nawet najmocniejszy z możliwych. Z tych mniej mocnych i z kadry znanych postawił na Tomasza Kędziorę na prawej obronie, Marcin Kamińskiego na środku defensywy i Przemysława Frankowskiego na skrzydle. Jeśli ktoś mógł zyskać najwięcej, ktoś mógł przybliżyć się do podstawowej jedenastki przed eliminacjami, to właśnie oni. Nie zyskał nikt. Z każdym kolejnym meczem kadra Brzęczka tylko traci.

Więcej o:
Copyright © Agora SA