Rutkowski w wywiadzie Staszewskiego: Na transfery wydaliśmy najwięcej w historii. A Bjelica ma dużo spokoju

Nad Poznaniem zawisły ostatnio burzowe chmury. - Trener Bjelica ma jednak pełen komfort pracy. Żadnej nerwowości nie ma. Wierzymy w niego - deklaruje w rozmowie Sebastiana Staszewskiego z cyklu "Wywiadówka Staszewskiego" Piotr Rutkowski. Wiceprezes Lecha zdradza nam ile Kolejorz wydał na transfery, kto był najdroższym piłkarzem, dlaczego Christian Gytkjaer zamiast Chin i Rosji wolał Poznań i jakich powodów do dumy dostarczył dwumecz z Utrechtem.

Sebastian Staszewski: - Czuł pan dumę, gdy trener Nenad Bjelica po rewanżowym meczu z Utrechtem mówił, że jest dumny z piłkarzy Lecha Poznań?

Piotr Rutkowski: - Czułem to samo, co on.

- Z czego był pan taki dumny?

- To była taka polska duma. Szkoda, że tylko taka.

- Duma martyrologiczna?

- W pewnym sensie, bo przecież odpadliśmy z Ligi Europy. Ale byliśmy dumni z naszych bohaterów. Lech zrobił wspaniałe widowisko. Rywalizowaliśmy z silnym zespołem, byliśmy lepsi, walczyliśmy do końca, mecz obejrzeli kibice, którzy dopingowali do ostatniej sekundy, za co im dziękujemy. To też są powody do dumy. Na taką grę, jak z Utrechtem, Poznań czekał od kilku lat. To spotkanie przypominało trochę wygraną z Austrią Wiedeń w 2008 roku, gdy awansowaliśmy do fazy grupowej LE. Wtedy się udało, teraz nie. Taki jest futbol. Ale nie mam dziś niczego, co mógłbym zarzucić trenerowi Bjelicy.

- Ale jego bilans jest bardzo słaby. Nie zdobył mistrzostwa Polski, przegrał finał Pucharu Polski, z Ligi Europy odpadł już w 3. rundzie eliminacji, a z kolejnej edycji PP – w 1/16. Jak mawia młodzież – szału nie ma.

- Zgoda, ale jest wiele argumentów za tym, że ten potencjał będzie można jeszcze odpowiednio wykorzystać. Średnia punktów Bjelicy jest dobra, gramy ofensywnie, strzelamy dużo bramek, tracimy mało. To wszystko pozwala nam walczyć o mistrzostwo do ostatniej kolejki. Jeżeli w tym sezonie będziemy wygrywać z czołówką, to odniesiemy sukces.

- Bjelica ma dziś komfort pracy?

- Tak i to duży.

- Widać po nim nerwowość? Bo rozmowa z kibicami po porażce z Pogonią Szczecin przypominała najsmutniejsze momenty pracy Mariusza Rumaka.

- Nie, Nenad jest autentyczny. Widać po nim emocje. W ciągu dwóch tygodni klub dostał przecież dwa potężne ciosy. Pojawia się więc reakcja. Ale muszę też powiedzieć, że Bjelica prezentuje duży spokój, większy, niż mieli jego polscy poprzednicy. Oni po kilku porażkach robili się naprawdę nerwowi. A Nenad swoją postawą chce pokazać piłkarzom, że wie co robi i że wszystko idzie w dobrą stronę. My go wspieramy.

- Jaki wpływ na letnie wzmocnienia miał Bjelica?

- Duży. Był jednym z głosów Komitetu Transferowego. Jako jedyny miał też prawo weta. Skorzystał z niego raz czy dwa.

- Przebudowa drużyny była dla was dużym wyzwaniem? Poznań opuściło aż pięciu podstawowych piłkarzy, klub wzmocniło natomiast ośmiu – w tym siedmiu obcokrajowców z siedmiu różnych krajów.

- Pod kątem pracy było to naprawdę ciężkie okno. Skauting musiał być przygotowany na znalezienie nie ośmiu zawodników, tylko czterdziestu czy nawet pięćdziesięciu, bo dostaliśmy listę kandydatów na każdą pozycję. Prawnicy codziennie konstruowali po kilka umów. Przez długi czas zasuwaliśmy dzień i noc. Ale nie powiem, że to był wyjątkowo trudny okres. Znacznie gorzej było w oknie transferowym poprzedzającym rywalizację z Žalgirisem Wilno. W szatni były podziały, istniały wysokie kontrakty, które stwarzały dysproporcje finansowe, atmosfera była słaba, a na zakupy mogliśmy przeznaczyć 0 euro. Chwilę wcześniej walczyliśmy z Juventusem Turyn i Manchesterem City, a niedługo później ograli nas Litwini. Dlatego teraz funkcjonowałem dużo spokojniej.

- Nie martwi pana fakt, że w zespole jest dziś więcej obcokrajowców, niż Polaków? Sam Maciej Makuszewski żartował w niedawnej rozmowie ze Sport.pl: „W szatni pierwszy jest język Skandynawów, drugi chłopaków z Bałkanów, trzeci to angielski a dopiero czwarty – polski”.

- Na początku zawsze bierzemy „na warsztat” wszystkich wyróżniających się zawodników Ekstraklasy. Najlepiej Polaków, ale patrzymy także na obcokrajowców. Dzwonimy, pytamy o możliwość ich pozyskania. Tak tworzy się zresztą większość plotek transferowych. My sondujemy cenę, a agent albo ktoś w klubie myśli, że na pewno chcemy danego piłkarza. Myślę, że latem rozważaliśmy z trzydziestu takich zawodników. A prawda jest taka, że z reprezentantów, którzy grali na mistrzostwach Europy do lat 21, wzięlibyśmy tylko jednego chłopaka grającego w Ekstraklasie.

- Mówi pan o Jarosławie Jachu?

- Nazwisko nie ma znaczenia. Bo co z tego, że chłopak jest do wzięcia, skoro kosztuje 1,5 mln euro? Czas, cierpliwość i pieniądze wolimy inwestować w wychowanków. Piłkarz, którego kupujemy, musi mieć doświadczenie, odpowiedni poziom i co istotne – gen zwycięzcy. Bärkroth zdobył dwa mistrzostwa Szwecji, Dilaver triumfował w lidze austriackiej i węgierskiej, Gytkjær w duńskiej i norweskiej. De Marco wygrał Puchar Słowacji. Šitum to dwukrotny mistrz Chorwacji. Vujadinović zajął pierwsze miejsce w Bułgarii, a Rakels na Łotwie. Szukamy czempionów.

- Ile latem wydaliście na transfery?

- 3,5 mln euro. To najwyższa kwota, jaką w jednym oknie wydaliśmy na wzmocnienia.

- Kto był najdroższy?

- Zależy co ma pan na myśli. Taki Šitum jest niby tylko wypożyczony, ale koszt wykupienia go będzie dla nas sporym wydatkiem. Barkroth z IFK Norrköping przyszedł do Lecha na zasadzie transferu definitywnego, a Christian Gytkjær był wolnym zawodnikiem po tym, jak rozwiązał umowę z TSV 1860 Monachium.

- Trudno było przekonać Gytkjæra?

- Przecież kilka miesięcy temu Niemcy zapłacili za niego Rosenborgowi 2,5 mln euro. Zarabiał w TSV olbrzymie, jak na nasze warunki, pieniądze. I zgodził się zrezygnować z kasy, aby rozwinąć się w Lechu. A miał naprawdę świetne oferty z Chin, Rosji, Turcji. Szwajcarzy dawali mu dwa razu więcej, niż my. Ale wybrał nas, bo chce wygrywać, strzelać, wrócić do reprezentacji Danii. Cele Christiana są zbieżne z naszymi.

- Jest piłkarz którego chcieliście sprowadzić, ale się nie udało, czego pan żałuje?

Mieliśmy na oku kilku fajnych zawodników. Jakiś czas temu chcieliśmy na przykład Hiszpana Sergi Enricha, który w Numancii był królem strzelców Segunda División. Był nawet skłonny grać w Lechu, ale powiedział wprost: „Jeśli dostanę ofertę z La Liga, to pójdę tam”. I dostał, z Eibar. Nie jest to facet, którego nazwisko zrobiłoby wrażenie na polskich kibicach, bo tacy nigdy nie będą trafiać do Ekstraklasy, ale wrażenie zrobiłyby jego umiejętności. W La Liga chłopak strzelił już 20 bramek i zanotował 15 asyst.

- Ktoś może jeszcze dołączyć do Lecha?

- Raczej nie.

- A opuścić Kolejorza? Szymon Pawłowski, Darko Jevtić? Abdul Aziz Tetteh?

Pawłowski, który przez cztery lata ciągnął ten wózek – i w lidze, i w Pucharze Polski. Możliwe, że odejdzie. Dla Darko były propozycje ze wschodu, i nie z Rosji, ale wspólnie z zawodnikiem nie podjęliśmy rozmów. Pojawił się też sygnał z zachodu, ale wtedy Darko doznał kontuzji. Latem raczej nas nie opuści. To dobra wiadomość, bo Jevtić to lider, piłkarz, który robi różnicę. Tettehem pół roku temu też było zainteresowanie, ale na pytaniach się skończyło.

- Ile wynosi obecnie budżet Lecha?

- W naszym roku budżetowym – od 1 lipca 2017 do 30 czerwca 2018 – to nieco ponad 100 mln zł.

- A ile wynosił pięć lat temu?

- Około 50 mln zł. To pokazuje, że się rozwijamy, inwestujemy w siebie, stajemy się samowystarczalni, tworzymy nawet pewne zapasy. To, co istotne, to uniezależnienie się od wyniku. W budżecie nigdy nie uwzględniamy na przykład awansu do fazy grupowej LE. A więc odpadnięcie nie wpływa na funkcjonowanie Lecha, choć bardzo wszystkich rozczarowuje. Nie po to gra się przez cały sezon, żeby z występów w Europie cieszyć się przez dwa miesiące.

- Prezes Legii Dariusz Mioduski przyznał kilka dni temu, że Legia ma dziś kilkunastomilionową dziurę budżetową m.in. dlatego, że odpadła z rywalizacji z Astaną w trzeciej rundzie eliminacji Ligi Mistrzów.

- My nie chcemy uzależniać się od tego czy ktoś prosto kopnie piłkę, czy trafi w bramkę, czy sędzia się pomyli. Robimy wszystko, aby zminimalizować wahania. Mniejsze bądź większe kłopoty finansowe ma każdy polski klub. Jeśli ktoś twierdzi, że nie ma, to kłamie. My natomiast od dwóch lat jesteśmy całkowicie wypłacalni. I to duży sukces.

- Zarówno w siedzibie Lecha przy ul. Bułgarskiej, jak i w Akademii we Wronkach można zauważyć tablice z rozpisanymi szczegółami „Strategii 2020”, czyli waszego wyobrażenia miejsca w którym Lech miałby być właśnie w roku 2020. W najbliższych miesiącach ta strategia zostanie zmieniona?

- Nie na tym polega tworzenie strategii. Projekt powstał w roku 2013, czyli tuż po porażkach z Žalgirisem. Postanowiliśmy wtedy nadać klubowi kierunek w którym ma się rozwijać. Wytyczyliśmy ścieżkę dla każdego pracownika, od trenera po recepcjonistkę, aby wszyscy mieli świadomość tego, co mają do wykonania dla klubu.

- Na samym szczycie „Strategii” były jednak trzy cele: miejsce wśród czołowych pięćdziesięciu klubów rankingu UEFA, gra w fazie grupowej Ligi Mistrzów i bycie najbardziej rozpoznawalnym w Europie polskim klubem. Albo więc założenia były błędne, zbyt optymistyczne, albo coś poszło nie tak na etapie wykonania.

- Element o którym pan mówi, to wizja klubu za kilka lat od momentu przygotowywania i wprowadzenia „Strategii”. Tak wyobrażaliśmy sobie, albo marzyliśmy, o Lechu w 2020 roku. Należy stawiać sobie ambitne, ale możliwe do zrealizowania wyzwania. Tak wtedy uważaliśmy i gdyby realizować pomniejsze cele połączone z grą w fazach grupowych europejskich pucharów, była szansa na efekty. Przykładem na to, że to możliwe, jest Łudogorec Razgrad. Bułgarzy wystartowali ze swoim projektem mniej więcej w tym samym czasie i dziś są w całkiem innym miejscu.

- Którego niewykonanego założenia „Strategii” najbardziej żal?

- Regularnej gry w fazie grupowej LE. To boli najbardziej. Dwa lata temu, w sezonie mistrzowskim, udało się i wtedy „Strategia” realizowana była w punkt. Przyszedł jednak kryzys, w lidze zajęliśmy siódme miejsce, nie zagraliśmy w Europie. W planie był dopuszczony jeden sezon poza podium, ale tylko jeden. A więc by wrócić na właściwe tory realizowania „Strategii”, od tego sezonu musielibyśmy grać w grupie LE. Ale odpadliśmy po dwumeczu z Utrechtem.

- Lech przez kilka ostatnich lat stał się klubem straconych szans. Zdobyliście tylko jedno mistrzostwo i jeden awans do grupy LE. Kilkukrotnie przegraliście jednak eliminacje LE, trzykrotnie polegliście w finale Pucharu Polski. A przecież w tym czasie barwy Kolejorza reprezentowali sprzedani za miliony euro: Artjoms Rud?evs, Łukasz Teodorczyk, Aleksandyr Tonew, Karol Linetty, Dawid Kownacki, Jan Bednarek itd.

- Brakuje nam trofeów. Zdobyliśmy ich za mało. Musi więc być niedosyt. Ale w europejskich pucharach potrzeba szczęścia, szczególnie w losowaniu. W trzeciej rundzie eliminacji Ligi Mistrzów zagraliśmy z Bazyleą, a nie ze…

- Słowackim Trencínem?

- Dokładnie, chociaż nie ja to powiedziałem. A z kim Legia grała teraz?

- Z Astaną, przecież pan wie.

- No właśnie.

- Ale ma pan świadomość, że Legia na te losowania pracowała przez pięć lat awansując rokrocznie do fazy grupowe Ligi Europy.

- Zgadza się. My mieliśmy w tym czasie wielkie wpadki z Žalgirisem i Stjarnanem. To nie miało prawa się wydarzyć. Przegrywaliśmy też z AIK-iem Solna czy Utrechtem, ale to jednak profesjonalne zespoły z ligi z dużym potencjałem.

- Powstanie kolejna „Strategia”?

- Tak i już rozpoczęliśmy nad nią prace. To będzie „Strategia 2020-2025”. Wtedy refleksje i wnioski z tej wciąż aktualnej wizji na pewno zostaną wykorzystane. Strategia to dla nas spójna mapa drogowa – i ta kolejna również będzie drogowskazem dla wszystkich w Lechu.

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.