Andrzej Bargiel, pierwszy człowiek, który zjechał na nartach z K2: Mogę w życiu robić wszystko [ROZMOWA]

- Zawsze mogę przerzucić się na rower, jazdę samochodem albo gdzieś na plaży otworzyć bar i sobie "czilować" ze znajomymi. Lubię dużo rzeczy. Osłabia i wysysa ze mnie energię jedynie bezczynność - mówi Andrzej Bargiel, narciarz wysokogórski i himalaista, który jako pierwszy zjechał z K2 (8611 m n.p.m.), drugiej najwyższej góry świata.
Andrzej Bargiel Andrzej Bargiel materiały prasowe

Wielkie sukcesy Kamila Stocha i jego kolegów, zimowe igrzyska olimpijskie, bohaterska akcja Adama Bieleckiego i Denisa Urubki pod Nanga Parbat, piłkarskie mistrzostwa świata, obfitujące w polskie medale lekkoatletyczne mistrzostwa Europy, mistrzostwo świata polskich siatkarzy, koniec kariery Agnieszki Radwańskiej, powrót Roberta Kubicy do Formuły 1 i wiele, wiele innych. Tyyyle działo się w sportowym 2018 roku. Przypominamy #najlepsze2018 teksty Sport.pl.

Bartłomiej Kubiak: Jesteśmy nad Wisłą, na bulwarach. Czemu na spotkanie zaproponowałeś akurat to miejsce?

Andrzej Bargiel: Mój znajomy ma tu knajpę.

A ja myślałem, że masz przesyt gór. Że ciągnie cię teraz nad wodę.

- Bo trochę mam, zaraz jadę nad morze. Z mamą.

Mama przeżywa każdy twój wyjazd?

- Bardzo. Są nawet msze w kościele u mnie w wiosce.

Za?

- Żebym wrócił. Mama je organizuje i jak wracam, to mówi, że sam też powinienem pójść i podziękować. Mam dość konserwatywnych rodziców. Uważają, że do kościoła trzeba chodzić.

A ty chodzisz w góry.

- Ja jestem zwykłym gościem, który lubi jeździć na nartach. Ale mogę w życiu robić wszystko, inne rzeczy też.

Np. jakie?

- Zawsze mogę przerzucić się na rower, jazdę samochodem albo gdzieś na plaży otworzyć bar i sobie "czilować" ze znajomymi. Lubię dużo rzeczy. Osłabia i wysysa ze mnie energię jedynie bezczynność. Ale to nie znaczy, że jestem więźniem gór. Nie rysuję dalekich planów. Może być tak, że zrobię jeszcze kilka zjazdów i zajmę się zupełnie czymś innym.

Co jest na szczycie K2?

- Była np. jakaś szabla, widziałem też puste butle z tlenem. Trochę to słabe, że ludzie zostawiają takie rzeczy, niszczą przyrodę.

W tym sezonie K2 cieszyło się chyba większą popularnością niż przed rokiem?

- Dużo większą. Dzień przede mną na szczyt weszło 30 osób. A nawet nie tyle weszło, ile wnieśli ich szerpowie. Każdy z turystów miał po dwóch takich pomocników. Nieśli dla nich butle z tlenem, zakładali liny. Nie zatrzymywali się nawet, jak sypało czy była mgła. Mieli ze sobą tyle tlenu, że można to porównać do wizyty w Tatrach, a nie na ośmiotysięczniku. Nie do końca kumam takie akcje, ale jeśli inni kumają to spoko. Ludzie są różni. Cieszę się tylko, że wspinałem się inną ścianą, byłem z dala od tego.

Wszedłeś na szczyt i...

- ... zapiąłem narty, złapałem drona i pojechałem na dół.

Dronem sterował twój sześć lat młodszy brat, Bartek. To była jego pierwsza wyprawa?

- Trzecia, wciągnąłem go trochę. Zupełnie tak samo, jak kiedyś mnie wciągnął starszy brat - Grzesiek. Bartek teraz mieszka ze mną w Zakopanem. Lubi się wspinać, jeździć na nartach, uprawia freeride na rowerze. Ale wkręcił się też w te drony. Kilka rozbił, trochę to kosztowało, ale w końcu się nauczył. No i sobie lata. I co najważniejsze: czerpie z tego radość.

I pomaga innym - kilka dni przed twoim wyczynem uratował na Broad Peaku brytyjskiego wspinacza Ricka Allena.

- Wypatrzyliśmy tego gościa, a w zasadzie wypatrzył go kucharz, który rano przybiegł do naszej bazy - spod Broad Peaku to jakaś godzina drogi. Spojrzeliśmy przez lunetę i widzieliśmy, że wisi nad przepaścią. Sam. Partnerzy go zostawili, bo założyli, że spadł i nie żyje. Ale żył, przez kilka godzin wisiał nad urwiskiem. Ruszyliśmy z pomocą. Bartek podleciał dronem, Rick go zauważył, co pewnie też mu dało wiarę, że ktoś po niego idzie. Po pewnym czasie sam też zaczął się powoli przemieszczać. Ale naprawdę powoli: robił dwa kroki i 10-15 minut odpoczywał. Bartek cały czas go jednak naprowadzał na dobrą drogę, wskazywał ją też ratownikom. No i wszystko skończyło się szczęśliwie. Rick został uratowany. Podziękował nam za to. I tyle.

I tyle!? Rozpisywał się o tym cały świat!

- My zasadniczo nie lubimy się chwalić akcjami ratunkowymi. Ty razem też się nie chwaliliśmy. Całe zamieszanie wywołał Rick, który zaczął udzielać wywiadów m.in. dla BBC czy CNN. Poprosił też o film nagrany podczas tej akcji. Bartek go udostępnił, a on zaczął rozpowszechniać. Okazało się, że bardzo dużo ludzi się tym interesowało. Do nas też zaczęli dzwonić - tzn. do Bartka. Reinhold Messner [włoski himalaista] napisał nawet tekst, w którym chwalił Bartka, a w zasadzie... "Bartoka", bo tak go nazwał. Kręciliśmy sobie później bekę, że "Bartok" ma nowego przyjaciela, Messnera.

Andrzej Bargiel Andrzej Bargiel materiały prasowe

To nie była wasza jedyna akcja ratunkowa, prawda?

- Kilka dni później na Broad Peaku wypadek miał czeski wspinacz, nasz przyjaciel Stando Vrba. Podczas wytyczania nowej trasy doznał poważnego urazu głowy. Całe szczęście, że ekipa kręciła w pobliżu film o Macieju Berbece, a razem z nią było dwóch lekarzy, którzy dotarli do bazy i zoperowali Stando. To była strasznie męcząca akcja. Przynajmniej dla mnie, bo nie spałem ponad 24 godziny. Zacząłem dzień bardzo wcześnie rano - poszedłem się aklimatyzować na 8 tys. metrów. Pod wieczór zbiegłem do bazy, zjadłem kolację i okazało się, że musimy ruszać na pomóc.

Pod wieczór zbiegłem do bazy, jak to brzmi...

- Byłem na "lekko", czyli w samej bluzie. Miałem oczywiście cieplejsze rzeczy ze sobą, ale nie było potrzeby z nich korzystać.

Była jeszcze jedna akcja?

- Tak, tuż przed moim atakiem szczytowym. Z jednym z naszych HAP-sów [tragarze wysokogórscy, od ang. high altitude porter] - który poszedł zaopatrzyć obozy w jedzenie - przez dwa dni nie było kontaktu. W końcu Janusz [Gołąb] ruszył w górę. A Bartek, przepraszam "Bartok", cały czas latał dronem, szukał go. Początkowo nie było żadnych śladów, ale jak raz podleciał bardzo blisko namiotu, to HAP-s wychylił głowę. Później się okazało, że dostał kamieniem i sobie tam po prostu odpoczywał.

Masz świadomość, że jesteś kozakiem?

- Ja? Nieeeee, czemu?

Jako pierwszy zjechałeś na nartach z K2. To wyczyn nieosiągalny dla zwykłych śmiertelników.

- Kwestia wytrenowania i jakichś minimalnych predyspozycji. Żaden ze mnie kozak, spokojnie...

Ile trwał cały zjazd?

- Około dwóch godzin, czyli dosyć długo. Ale to dlatego, że w IV obozie czekałem na poprawę pogody. Wcześniej też czekałem, bo "Bartok" musiał wymienić baterię w dronie. Z natury jestem niecierpliwy, więc to czekanie mnie wkurzało. Ale w sumie co miałem zrobić? Wiedziałem, że już tego nie powtórzę. Że jeśli tego dobrze nie udokumentuję, ludzie mogą mi nie uwierzyć.

Czyli wyczyn.

- E tam, wyczyn. Przede wszystkim dobrze wykonana robota.

Niektórzy sugerują, że z takiej góry jak K2 nie da się zjechać bez odpinania nart.

- Ani razu ich nie odpiąłem. Po linach też nie zjeżdżałem. Jedynie na wysokości ok. 8,3 tys. metrów, gdzie znajduje się tzw. "Szyjka Butelki" - bardzo strome miejsce, gdzie często jest lód, a teraz dodatkowo pokrywał je jeszcze śnieg - użyłem przez chwilę liny. Ale też tylko dlatego, że na dole byli ludzie z innej wyprawy. Nie chciałem zrzucić na nich tego śniegu. Gdybym to zrobił, mogłoby dojść do tragedii.

Andrzej Bargiel na K2 Andrzej Bargiel na K2 Marek Ogień

Ile czasu spędziłeś na szczycie?

- 15, maksymalnie 20 minut. Euforii nie było. Ja wiem, że mnóstwo ludzi marzy o wejściu na K2, ale moim marzeniem było stamtąd zjechać. Mój cel tak naprawdę dopiero się zaczynał. Na szczycie nie było momentu, w którym sobie pomyślałem: "kurde, jestem na K2". Skupiałem się tylko na tym, by zjechać. Szybko założyłem narty. Pomyślałem, że może w drodze posłucham sobie muzyki, więc też włożyłem słuchawki, ale jak po chwili przeleciała mi koło głowy skała, to zrezygnowałem z tego pomysłu.

Co było najtrudniejsze podczas zjazdu?

- On był skomplikowany w całości. Od momentu wbicia się w środek 300-metrowej ściany na K2, którą jak widzisz z daleka, to wydaje ci się, że w ogóle nie da się tam jeździć na nartach. Później na drodze Kukuczki też była dość stroma grań - szeroki na dwa metry pasek śniegu i z obu stron przepaść - półtora kilometra w dół. Do tego wszystko utrudniały warunki pogodowe, przez które utknąłem w IV obozie. Było tak, że robiło się na chwilę jasno, a potem na długo ciemno. Leżałem na śniegu i czekałem, cisnąłem chłopaków, by dawali mi prognozy. Ale gdy po raz kolejny wyjrzało słońce, już nie czekałem. Ruszyłem od razu, bo tak naprawdę potrzebowałem tylko kilku minut - trzech, może czterech - by znaleźć się w terenie, który znam. Ale niżej też było niebezpiecznie, bo dół był bardzo lawiniasty. Musiałem uważać, by mnie nie wciągnęło. Zrzucać słabe lawiny, by po tym terenie zjeżdżać.

W obozie III czekał na ciebie Janusz Gołąb.

- Też miał przygody. Przed atakiem coś go tak postrzeliło, że nie mógł się ruszać. Na szczęście przeszło. Znowu pomógł młody, który odpalił drona, przykleił do niego lekarstwa i podleciał z nimi do Janusza. Już jak zjeżdżałem, Janusz był zdrowy. Przywitał mnie słowami: "witaj, w klubie" [Gołąb zdobył K2 w lipcu 2014 r.]. Co odpowiedziałem? Nie pamiętam. Na pewno od razu położyłem się koło namiotu i zacząłem jeść śnieg. Już miałem przesyt tych żeli, batonów, izotoników. Na samą myśl o nich robiło mi się niedobrze. Janusz oczywiście coś tam przyszykował, ale i tak jadłem śnieg.

Gdy już znaleźliście się na samym dole, powiedziałeś: "super, że nie będę musiał tu wracać". I co, nie wrócisz?

- Nie. Nigdy nie lubiłem jeździć dwa razy w te same miejsca.

A zimowa wyprawa na K2?

- Namawiają mnie strasznie, ale nie mam zajawki. Ani żadnych ambicji, by tam jeszcze raz wchodzić.

Zimą jeszcze nikt nie wszedł na K2. Z twojego punktu widzenia to jest realne?

- Jeśli wezmą się za to sportowcy, a nie pasjonaci gór, sprawa jest do ogarnięcia. To musi być szybki, dwudniowy atak.

Kiedy w ogóle narodził się pomysł, by zjechać z K2?

- W lipcu 2015 roku zjechałem z wierzchołka Broad Peaka. Z perspektywy 8 tys. metrów podziwiałem wtedy tę niesamowitą ścianę K2. Zobaczyłem, że są na niej ciągi śniegu i że w sumie może da się to zrobić. Za pierwszym razem się nie udało, teraz spróbowałem po raz drugi. Ale nie dlatego, że stało się to jakąś moją obsesją. Nie, nie. Jestem po prostu takim człowiekiem, że nie lubię, kiedy czyjaś praca idzie na marne. Skoro rok temu poświęciliśmy dużo czasu, wydaliśmy worek pieniędzy, zaangażowało się w to mnóstwo ludzi, uznałem, że warto to dokończyć.

Da się zarabiać na takich wyprawach?

- Szerpowie zarabiają, i to całkiem sporo. Najmocniejsi nawet 10 tysięcy dolarów za dwa miesiące.

A ty zarabiasz?

- Mam jakieś korzyści, ale te korzyści są obarczone obowiązkami. Muszę pracować, by zarabiać na te wyprawy. Nie mam kontraktu, nikt mi nie płaci co miesiąc pensji, bym mógł odkładać na te swoje wycieczki. Na szczęście pojawiają się sponsorzy, pomagają przyjaciele i wszystko jakoś się spina.

Długo przygotowywałeś się do tej wyprawy?

- Całe życie. To lata doświadczeń i rozwijania umiejętności. Gdybym nie był ich pewien, nie podjąłbym się tego. A nawet jakbym się podjął, to byłbym głupi, bo pewnie stałaby mi się krzywda.

Andrzej Bargiel
wchodzi jak najwyżej, żeby
zjechać jak najszybciej Andrzej Bargiel wchodzi jak najwyżej, żeby zjechać jak najszybciej Fot. MARCIN KIN

Skąd miałeś pierwsze narty?

- Od dziadka, turbo stary model. Były skorodowane, wypadały z nich śrubki, przybijało się gwoździe. Trzeba było kombinować. Ale dało się zjeżdżać, a to najważniejsze. Kolejne przechwyciłem od sąsiada. Typowy handel wymienny: narty za rakietki do ping-ponga i scyzoryk. Pamiętam, że musiałem je przycinać piłką. I to były najdłuższe narty, jakie w życiu miałem - 190 cm.

Ile wtedy miałeś lat?

- 7-8? Mieszkałem z rodzicami na wsi - w Łętowni koło Jordanowa w Małopolsce. W okolicach były górki, więc się jeździło. Ale nie tylko, bo różne rzeczy się tam robiło. Budowaliśmy np. potężne skocznie, z których najlepsi latali nawet po 30 metrów. A gdy topniał śnieg, przychodziło lato, grało się w piłkę czy budowało tamy na rzece. Pomysłów było mnóstwo. Ale tak naprawdę liczyło się tylko to, by móc coś robić. Cokolwiek. Jak najwięcej przebywać na świeżym powietrzu.

Rodzice popierali sport?

- Nie, szczególnie ojciec. Mówił, że to marnowanie czasu i jedyne, co można sobie zrobić na tych nartach, to krzywdę.

W jednym z wywiadów powiedziałeś, że jak byłeś bardzo młodym człowiekiem, wydawało ci się, że himalaizm to coś strasznego. Czyli co?

- No, że się w tych górach się umiera, strasznie męczy i ogólnie jest ci smutno. No i zimno. Cały czas masz zadyszkę, robisz trzy kroki i zatrzymujesz się, żeby złapać oddech. A do tego środowisko himalaistów jest małe, hermetyczne i trudno się do niego dostać. Tak to postrzegałem.

Obraz polskiego himalaizmu w zasadzie nadal opiera się głównie na eksponowaniu cierpienia. Dlaczego tak jest?

- Nie wiem, może dlatego, że mamy mało dobrych wspinaczy? Raptem kilku profesjonalnych, a reszta wywodzi się ze zwykłej turystyki. Brakuje wytrenowanych młodych ludzi, którzy będą mieli inne spojrzenie na góry - inny pomysł na przygotowanie wypraw, inną świadomość własnego organizmu, będą otwarci na nowe technologie. Stąd pewnie jawi się właśnie taki obraz.

Myślisz, że byłby inny, gdyby pojawiło się więcej profesjonalistów?

- To jest tak samo, jak z bieganiem. Są amatorzy, którzy w weekendy biegają maratony. I są zawodowi sportowcy, którzy też biegają, ale robią to dużo sprawniej, szybciej. W górach jest podobnie. Z tym że u nas te proporcje są mocno zachwiane. Mało jest sportowców, a dużo amatorów, którym często włącza się jeszcze jakaś akcja na bycie bohaterem. Cały czas próbują walczyć, osiągnąć jak najwięcej, przez co robi się niebezpiecznie. Niektórzy są tym wszystkim tak zamroczeni, że nawet ściemniają, iż zdobyli jakiś szczyt. Nie rozumiem tego. Jaka to przyjemność oszukiwać samego siebie? Żadna.

Co dalej - inne ośmiotysięczniki, z których nikt jeszcze nie zjechał na nartach - Kanczendzonga, Makalu, Lhotse...

- Spokojnie, na razie mam dużo pracy. Chcemy skończyć film. Już w zeszłym roku robiliśmy zdjęcia na K2, teraz też zebraliśmy dużo materiału. Myślę, że może z tego wyjść coś fajnego. Ale by wyszło, trzeba się przyłożyć, sprężyć. Zależy mi, by do końca roku się z tym wyrobić. Ale najpierw jadę z mamą nad morze.

Copyright © Agora SA