Liga Europy. KRC Genk - Lech Poznań 2:0. Różnica (nie tylko) klas

Po raz pierwszy nie zadziałał "Ivan time". Kolejorz nie był w stanie strzelić bramki kontaktowej w końcowej fazie spotkania. Nie dlatego że brakowało zaangażowania albo wyczerpała się formuła. Plan na ten mecz okazał się pod wieloma względami nie do końca trafiony.

Cel minimalny

Skuteczne zastawianie pułapek ofsajdowych to zdecydowanie za mało. Poznaniacy postawili na głęboką defensywę i - z jednej strony - dobrze, że nie wdali się w otwarty konflikt. Pewnie wtedy nie mieliby czego szukać w rewanżu. Problem w tym, że chociaż wymiar kary jest najbardziej łagodny z możliwych, bo przeciwnik mógł wygrać znacznie wyżej, to lechici wytrącili sobie z rąk wszystkie argumenty w ataku.

W planie trenera Djurdjevicia zostały uwzględnione zaledwie dwa konkrety. Pilnowanie linii spalonego i kilka wariantów rozegrania stałych fragmentów gry. Jeśli chodzi o ten drugi element, to głównie pojawiało się ćwiczone zagranie na najbliższego i przedłużenie. Były to jednak półśrodki. Chociaż sędzia boczny pięciokrotnie podnosił chorągiewkę na korzyść Kolejorza, raz nie został uznany gol, to ogólnie praca linii obrony pozostawiała wiele do życzenia. Dewaest po uderzeniu Pozuelo z rzutu wolnego (33. minuta) był na minimalnym spalonym, kryjący go De Marco złamał linię (margines błędu).

Trudno się dziwić, że inicjatywa i jakość były po stronie gospodarzy. Równie trudno krytykować decyzje szkoleniowca Lecha. Patrząc na chłodno, można odnieść wrażenie, że wybrał mniejsze zło.

Nie ta liga

Genk był lepiej zorganizowany pod względem taktycznym, zawodnicy są lepiej wyszkoleni technicznie. Krótko - różnica klas widoczna jak na dłoni. Tylko że do momentu straty pierwszej bramki, poznaniacy mogli pod wieloma względami zachować się znacznie lepiej i być może miałoby to wpływ na obraz drugiej części meczu.

Do około 30. minuty zwracały uwagę problemy na linii Maehle-Ndongala. Podania były niechlujne, często kończyły się stratą, akcje musiały być budowane od nowa. Właściwy rytm złapali dopiero po przerwie. Gra Lecha była jednak za mało konsekwentna, żeby mógł czerpać z tego korzyści.

Screen z meczu KRC Genk - Lech Poznań
Polsat Sport

Atak pozycyjny gospodarzy tylko dlatego nie wyglądał schematycznie, bo towarzyszyła mu regulowana dynamika. Chociaż poznaniacy nakładali dość wysoki pressing w pierwszej fazie (Gytkjaer i Jevtić podchodzą wysoko, stoperzy rywala ustawieni szeroko, poszukiwanie Pozuelo/Berge), to konsekwencji brakowało w środkowej strefie. Od zagrania widocznego na grafice, do przeniesienia się pod pole karne gości upłynęło 20 sekund. Atak nie był ani szybki, ani szczególnie zaskakujący.

Przez cały czas aktywny jest tylko Cywka, który przesuwa się z kryciem zgodnie z ruchem przeciwnika. Brak jest agresywnego doskoku. Po prostu śledzi jego ruch, nie utrudnia podań. Trałka podłącza się do linii obrony, która schodzi coraz głębiej. Ostatecznie staje się jedną linią, brakuje asekuracji bezpośrednio przed polem karnym.

Screen z meczu KRC Genk - Lech Poznań
Polsat Sport

Zwraca uwagę rola Gajosa, który przesuwa się z "bardziej" bocznego sektora do centralnej strefy, żeby ostatecznie i tak nie zapewnić asekuracji w ostatniej fazie ataku.

Strzał w kolano

Lech w środku pola zostawiał zdecydowanie za dużo miejsca. Przeciwnik bez większych trudności mógł stworzyć sobie przewagę 2 na 1, wykorzystując spore odległości między poszczególnymi zawodnikami. Najlepiej w tym układzie radził sobie Cywka, który po odbiorze starał się natychmiast uruchomić przód. W ten sposób przed przerwą rozpoczął trzy całkiem niezłe kontry, wywalczył rzut wolny. Problem polegał na tym, że w tym samym czasie brakowało wsparcia od części stricte ofensywnej.

Pomocnik Kolejorza miał mocno ograniczone pole manewru. Mógł uruchomić albo Gytkjaera, albo Jevticia, którzy w dość prosty sposób byli wyłączani z gry. Dodatkowo notowali mnóstwo strat, pojawiały się błędy w przyjęciu, które znowuż dawały początek bardzo dobrym kontrom przeciwnika. Pierwsza akcja bramkowa Genku rozpoczęła się właśnie po tym, jak Duńczyk nie opanował piłki i nie był to jednorazowy przypadek.

Możliwości były marne z dwóch powodów. Przede wszystkim bardzo słabo pracowały boczne sektory boiska. Kostewycz wykazywał aktywność w +/- pierwszym kwadransie, później skupił się na powrotach do obrony i zanotował kilka kluczowych interwencji we własnym polu karnym. Makuszewski przestał zapewniać wsparcie na flance po tym, jak w 25. minucie dostał żółtą kartkę.

Brakowało również Pedro Tiby, który musiał pauzować przez kartki. Jego absencja była najbardziej dotkliwa w środku pola, nie w samym ataku. Lech nie miał gracza, który będzie poruszał się na całej długości boiska - wprowadzał piłkę, a następnie pomagał w rozegraniu. Cywka skupiał się na odbiorze za kołem środkowym, Trałka raczej na powrotach do defensywy, funkcja Gajosa jest naprawdę trudna do określenia. Mając trzech pomocników w centralnej strefie aż się prosi o to, żeby jeden z nich był przynajmniej stale w gotowości do wyjścia z kontrą (bo raczej na to nastawiał się Kolejorz).

Łamana linia

Rozluźniony był nie tylko środek pola, ale także defensywa. W pierwszej połowie ten mechanizm powrotów wyglądał całkiem nieźle, chociaż lechici z założenia schodzili bardzo głęboko, brakowało asekuracji na 16.-20. metrze. Wraz z upływem czasu tej konsekwencji było coraz mniej.

Screen z meczu KRC Genk - Lech Poznań
Screen

Problem był najwyraźniej widoczny na flance (Ndongala-Uronen), gdzie poznaniacy sami doprowadzali do sytuacji 1 na 2. Duża odpowiedzialność spada na Orłowskiego, który przez swoje ustawienie nie zapewniał wsparcia Makuszewskiemu, a później Jóźwiakowi. W powyższej sytuacji Trałka był w gotowości, żeby zająć jego miejsce w obronie (dodatkowo złamana linia). 24-latek zawinił także przy drugim straconym golu, gdy najpierw dał się łatwo ograć Trossardowi, a następnie wyskoczył zbyt późno (ustawiony nieco z tyłu) i tym samym Samata bez większych trudności mógł oddać strzał.

Screen z meczu KRC Genk - Lech Poznań
Polsat Sport

Ostatnie 20-25 minut starcia to już kumulacja ataków gospodarzy. Zwykle sprowadzały się do prostopadłych podań ze środka pola, bezpośrednio na napastnika. Zadanie było o tyle ułatwione, że lechici przestali zupełnie doskakiwać do rywala w centralnym sektorze boiska. Nie robili nic, żeby zminimalizować ryzyko takiego zagrania. Powielane były również błędy w linii obrony. Głównie wynikały z komunikacji na linii Orłowski-Trałka, bo pomocnik nie zawsze zdążył wypełnić po nim lukę. Nie pomagały również odległości między środkowymi defensorami, boki przestały zapewniać asekurację.

Genk time

Sześć na osiem spotkań Kolejorza ma wspólny mianownik - gole w końcówce, doliczonym czasie lub dogrywce. Dwukrotnie sytuację ratował Tiba, raz Amaral. Pierwszy nie zagrał z konieczności, drugi nie dostał szansy. - Uznałem, że przy tej dwójce stoperów, Amaral będzie miał większy problem, żeby się przebić niż Tomczyk - mówił po meczu szkoleniowiec.

Problemy Lecha nie ograniczały się jedynie do słabo funkcjonującej ofensywy. Trener zdecydował się na tę zmianę dopiero w 74. minucie, gdy defensywa była w całkowitej rozsypce i na próżno było wypatrywać reakcji w środkowej strefie.

Szczęście w nieszczęściu, bo dwie stracone bramki to najniższy wymiar kary. I chociaż poznaniacy nie dali żadnych powodów do optymizmu przed rewanżem, to jedna kwestia może posłużyć za dobrą monetę. W poprzednich starciach również trudno było wypatrzeć jakieś pozytywy. 

Więcej o:
Copyright © Agora SA