Upadli powstają. Pechowcy stają się szczęściarzami. Skreśleni sięgają po złoto. Cuda. Cztery lata po tym, jak w Soczi przydarzyła się Niemcom największa olimpijska klęska od czasów zjednoczenia, ledwie szóste miejsce w klasyfikacji medalowej, przyszedł czas rewanżu.
W Pjongczangu Niemcy już w połowie igrzysk mieli tyle medali ile w Soczi: tam było 19, w tym osiem złotych. Teraz mają trzynaście złotych, jeden więcej od dotychczasowego rekordu. I jeszcze szanse na kolejne złota, choćby w bobslejowych czwórkach. Nie prowadzą w klasyfikacji igrzysk tylko dlatego, że Norwegowie też są w kosmicznej formie i wyprzedzają ich liczbą srebrnych medali.
Ale nie chodzi tylko o to, ile tych niemieckich medali jest (stan na sobotni ranek: 28), tylko jakie niektóre są piękne. To już nie są tylko sukcesy w tych sportach, gdzie jest od lat niemal gwarancja złota. Nie tylko w kombinacji norweskiej, zwanej czasem dominacją niemiecką (tym razem trzy złote i łącznie pięć medali, rekord). Nie tylko w biathlonie, który dla Niemców jest tym, czym dla Polaków skoki (kolejne trzy złote, ale niektórzy wybrzydzają, że za mało). Nie tylko w saneczkarstwie i bobslejach (trzy złote w saneczkarstwie i dwa bobslejowe), co jest oczywiste w kraju, który ma największą na świecie liczbę torów i najlepsze technologie ślizgów. Tylko sześć krajów zdobywało w historii igrzysk saneczkarskie złote medale. Trzy najlepsze z nich to Niemcy, NRD i RFN. Pozostałe: Włochy, Austria i Związek Radziecki. Ale już sukces w bobslejach aż taki oczywisty nie jest. Zwłaszcza złoto Mariamy Jamanki i Lisy-Marie Buckwitz. W Soczi nie było żadnego mistrzostwa olimpijskiego w bobslejach, pierwszy raz od pół wieku.
To jest niemiecki program obowiązkowy. Ale smaku igrzyskom dodaje program dowolny: złoto Andreasa Wellingera z normalnej skoczni, pierwsze indywidualne złoto w męskich skokach od czasów Jensa Weissfloga. Złoto Aliony Sawczenko i Bruno Massota, już skreślonych po programie krótkim par sportowych. Miało się skończyć tak jak zawsze: nieważne z jakim partnerem, Aliona zawsze bez złota igrzysk. Nawet w piątym podejściu. Już były zrobione rozliczenia, nie tylko ich startu, ale też powolnego więdnięcia tego sportu w Niemczech. Pustoszejących hal, odwrotu młodych talentów.
Nie ma dziś drugiego kraju tak sceptycznego wobec olimpizmu i igrzysk. Niemcy nie znoszą swojego rodaka Thomasa Bacha, szefa MKOl, który wcześniej kierował ich sportem. Nie godzą się na pomysły zorganizowania igrzysk w Niemczech. Krytykują swój system sportu. Krytykują próby jego reformy. Jak była większa urawniłowka -źle. Jak teraz ma być nacisk na wspieranie najbardziej perspektywicznych - źle. Są złote medale? No dobrze, ale dlaczego tylko w starych sportach? Dlaczego nie ma nas w snowboardzie (w tradycyjnych konkurencjach snowboardowych są, w sobotę srebro w gigancie równoległym zdobyła Selina Joerg, a brąz Ramona Hofmeister, ale chodzi o młodsze konkurencje), w tych wszystkich freestyle'ach, Big Airach, crossach, slopestyle'ach i halfpipe'ach.
Dlaczego jesteśmy tacy poważni, a tam gdzie jest zabawa, wygrywają inni? Młodzi nie oglądają starych sportów. A skoro już jesteśmy przy starych sportach, to dlaczego nam nie idzie w biegach narciarskich, dlaczego jesteśmy wygryzani z narciarstwa alpejskiego. Kontuzje (m.in. Felixa nie tłumaczą wszystkiego, Włosi mają kilkaset razy więcej naśnieżonych stoków niż my. Dlaczego tak się koncentrujemy na sukcesach, a nie na tym, żeby dostęp do sportu w społeczeństwie był lepszy. Dlaczego saneczkarstwo ma tak dużo, a triathlon tak mało. I tak dalej.
JULIE JACOBSON/AP
Właściwie, gdyby się wczytać w niemiecką prasę, to mało co działa jak trzeba. A złoto się sypie. Sawczence i Massotowi udała się w programie dowolnym "jazda życia", jak powiedziała Aliona. Przeskoczyli z czwartego miejsca po złoto, pierwsze od czasów Katariny Witt i zwycięstwa w Calgary. Pierwsze w parach sportowych od 66 lat. "Dali nam złudzenia, że nasza łyżwiarska bajka jeszcze się nie kończy"- napisał jeden z komentatorów. A potem się zaczęła kolejna bajka na lodzie. I nadal trwa, tym razem w hali hokejowej.
- Czy srebrny czy złoty, zabiorę ten medal do grobu - zapowiedział hokeista Patrick Noebbels po pierwszym w historii awansie do finału olimpijskiego turnieju. Dotychczas niemieckie reprezentacje zdobywały medal tylko dwa razy, brązowy w 1932 i w 1976. - Jutro się zbudzimy i będziemy się dopytywać, co się tutaj stało - mówił Patrick Hager. - Chłopaki jedli krążki - mówił o poświęceniu w półfinale z Kanadą bramkarz Danny van der Birken. Oni jedli krążki, on przechodził samego siebie. "Niemcy, naród bramkarzy" - pisze "Die Zeit". "Czy to Manuel Neuer, czy to Andreas Wolff w piłce ręcznej, czy van der Birken, nikt ich nie przejdzie".
W niedzielę finał z Olimpijczykami z Rosji, zdecydowanym faworytem. Ale to dla Niemców nic nowego, każdy sukces tutaj wyszarpali. W karnych z Norwegami, po dogrywce ze Szwajcarią, potem w ćwierćfinale z mistrzami świata Szwedami 4:3, w półfinale z poprzednim mistrzem Kanadą 4:3.
Co by było, gdyby wszyscy mogli wystawić hokeistów z NHL i Niemcy mogli dobrać spośród swoich siedmiu, a Kanadyjczycy spośród 421? Pewnie byłoby inaczej. Ale jak mówi Rene Fasel, Szwajcar kierujący światowym hokejem: - Nie zawsze musi być kawior. Czasem dobry jest też pasztet i biały wurst.