Chcąc zaakcentować w naszej rubryce zbliżający się szybkimi szusami sezon zimowy, sięgamy po postać skoczka, który owszem, może już od pięciu lat nie skacze, może i połowa z Was w ogóle go nie pamięta, druga nie darzy ciepłymi wspomnieniami, który jednak dla nas na zawsze pozostanie ikoną dyscypliny i obiektem pierwszych, niewinnych gimnazjalnych westchnień.
Prawdziwa eksplozja talentu Hannawalda nastąpiła w sezonie 2001/02 kiedy jako pierwszy w historii wygrał wszystkie konkursy prestiżowego Turnieju Czterech Skoczni. To naprawdę było coś.
Pamiętacie jeszcze te ekscytujące czasy, czy tylko my jesteśmy takie stare?
Kolejny sezon dla Svena zaczął się fatalnie od dwóch miejsc poza dziesiątką w inauguracyjnych zawodach w Kuusamo. Skoczek zdołał jednak odbudować formę na tyle skutecznie, że gdy w styczniu przyjechał do Zakopanego, jak na złość publiczności zwyciężył oba konkursy. Polacy nie kochali Svena Hannawalda. Wielu kibiców, w jego w bardzo ekspresywnym sposobie okazywania radości po skoku, doszukiwało się oznak arogancji i celowego podjudzania widowni. Sven przed przyjazdem do Polski otrzymywał pogróżki, a na skoczni witały go gwizdy, buczenie i śnieżki lecące w jego kierunku.
<p>
</p>
Rzeczywiście, to było coś niezwykłego. Szybko zorientowałem się, że niektórzy polscy kibice, ci których nazwałbym kibicami piłkarskimi, mają mi coś za złe, jakbym naruszył świętość Adama, jakby obawiali się, że ktoś go może pokonać i pewnie chcieli to jakoś z siebie wyrzucić - próbował sobie wytłumaczyć wówczas Sven, a nam do dziś na wspomnienie konkursów w Zakopanym skacze ciśnienie.
Najnowsze oblicze Svena sprawia, że wraca wszystko. Znowu jesteśmy w gimnazjum, palimy cegły przed telewizorem osamotnione w swoim afekcie, coraz słabiej wzbraniające się przed tą niepoprawnie politycznie miłością. Tak nam się na rozkwilone wspomnienia zebrało, że nie zdziwcie się, jeśli za tydzień wyciągniemy z szafy prosto do rubryki Martina Schmitta.
ruby blue