26. kolejka Premier League: sensacje, święty Boruc, świetny Szczęsny i Wielka Ucieczka

Czyli kolejny emocjonujący weekend w Premier League za nami, w dodatku z miłym polskim akcentem.

Chelsea - Wigan 4:1

Po serii meczów, w których Chelsea - wybaczcie niebiescy, wiecie, że Was kocham, ale - frajersko traciła punkty w ostatnich minutach, przyszło wreszcie przekonujące zwycięstwo. Może i rywal niezbyt wymagający, bo Wigan broni się - a właściwie, jak pokazało, raczej wcale się nie broni - przed spadkiem, ale co 4:1, to 4:1.

Świetnie zagrał Ramires, który otworzył wynik spotkania, do siatki trafił także Hazard, Lampard i... Marko Marin, o którego istnieniu, i to istnieniu w Chelsea kompletnie zapomniałyśmy. No to nam o sobie przypomniał.

Sunderland - Arsenal 0:1

Wynik może tego nie sugerować, ale był to naprawdę emocjonujący mecz. Zwłaszcza przez ostatnie 30 minut, kiedy Arsenal grał w dziesiątkę (czerwony kartonik obejrzał Jenkinson), a Wojtuś dokonywał w bramce cudów męstwa rozpierając nasze serduszka dumą.

Jedyną bramkę dla Kanonierów zdobył w 35. minucie spotkania Cazorla. Do końca meczu trzeba było jednak na owe cenne 1:0 chuchać i dmuchać, a niefrasobliwość defensywna kolegów musiała kosztować Wojtusia kilka małych zawałów serca.

 


arsenal v sunderland przez dm_5116d51a5553c

Southampton - Manchester City 3:1

Zawsze uważałyśmy, że oglądanie jakichśtam ligowych średniaków tylko ze względu na to, że gra tam Polak jest dość słabym pomysłem, na szczęście jednak koledzy Artura Boruca udowadniają nam, że są naprawdę fajną, ambitną drużyną z zadziornymi chłopakami nie tylko w bramce, ale i w polu. No i sam Borubar spisuje się ostatnio w owej bramce jak za starych dobrych lat, więc oglądanie meczu Southampton z City było prawdziwą przyjemnością.

Nie wiemy, czy City zlekceważyło rywala, czy presja gonienia United była zbyt silna, czy może po prostu Southampton świetnie ustawiało się w defensywie a Lambert, Rodriguez, Puncheon czy Lallana potrafią nieźle namieszać na boisku - faktem pozostaje, że mistrzowie Anglii dostali solidną lekcję pokory.

Już w 7. minucie Hart musiał skapitulować przed dobitką Puncheona (po strzale Rodrigueza, który obronił), a w 22. minucie było już 2:0 dla gospodarzy. City znalazło jeszcze energię by odpowiedzieć - strzał Dżeko był taki, że czapki z głów dziewczęta, ale po przerwie, zamiast gonić wynik, całkowicie oddali inicjatywę, a Gareth Barry dopełnił dzieła zniszczenia własnej drużyny:

Korzystnego dla Świętych wyniku jak lew bronił Artur Boruc, zwłaszcza gdy wyciągnął się jak struna przy strzale Aguero. I tak oto zespół z dolnej połowy tabeli zagrał na nosie wiceliderom Premier League:

Robin van Persie Robin van Persie Reuters

Manchester United - Everton 2:0

United, który grał już w niedzielę, nie miał więc innego wyjścia, jak wykorzystać potknięcie głównego rywala do upragnionego, 20. tytułu mistrzowskiego. Z tym 20. tytułem to może cichosza, widziałyśmy nie takie przewagi i chłopaki je trwonili, więc może fanki Diabełków nie powinny się jeszcze ekscytować 12 puntami, pozostaje jednak faktem, że właśnie tyle dzieli terac City od United po zwycięstwie tych ostatnich nad Evertonem.

Na spotkanie pofatygował się sam Jose Mourinho, żeby z bliska obejrzeć ligomistrzowego rywala (tak, tak, to już jutro!) i na pewno widziałyście już zdjęcie, któe obiegło sieć, a które sugeruje, że The Special One nie był zbyt zadowolony z tego, co widział.

 

Jose MourinhoReuters

 

Naszym zdaniem nie należy jednak wyciągać z tego pochopnych wniosków - może po prostu dostrzegł na trybunach identyczny jak swój szalik okalający szyję jakiegoś fana Manchesteru.

No bo chyba jakieś zwykłe ligowe 2:0 nie mogłoby przerazić wielkiego Mou? No chyba, że fakt, iż United nie straciło w tym meczu żadnej bramki, co im się w tym sezonie zdarza dość rzadko, podziałał na trenera Realu deprymująco.

Bramki dla United strzelali nieśmiertelny Ryan Giggs hio hip hurrra, pierwsze trafienie w sezonie!) i niestrudzony Robin van Persie (hip, hip, hurrra, 19. trafienie w sezonie!)

 

PS. Uwielbiamy skróty z rosyjskim komentarzem.

Liverpool - West Bromwich Albion 0:2

Pytanie "co z tym Liverpoolem" stało się już nudne i przyzwyczaiłyśmy się do gry Czerwonych w kratkę i bez większych szans na choćby Ligę Europy, ale naprawdę, oglądając takie spotkanie jak z WBA serce się kraja.

Ponad 20 strzałów na bramkę gości, a jednak to gospodarze przegrywają 0:2. Tak, tak Stevie, można tylko złapać się za głowę...

 Steven Gerrard Reuters

 

Zwłaszcza, jeśli Ben Foster obroni wykonywany przez ciebie rzut karny...

Niewykorzystany karny stał się gwoździem do trumny Liverpoolu w tym meczu - Czerwoni całkowicie stracili wiarę w korzystny rezultat, a goście wykorzystali ich depresją pakując im dwa strzały w 81. (McAuley głową) i 91. (Lukaku) minucie.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.