To były początki pracy Wenty z kadrą. W czerwcu 2005 roku do Olsztyna przyjechała Szwecja - jeszcze bardziej mocarniejsza i z jeszcze ze ściślejszej światowej czołówki niż obecnie. Stawką spotkania był awans do mistrzostw Europy, a jego losy - po porażce 28:33 w pierwszym meczu - wydawały się być przesądzone. I wtedy wydarzył się cud - po niesamowitym horrorze i walce do samego końca polska kadra wygrała 32:26 i odprawiła z kwitkiem wielką Szwecję. Na samych mistrzostwach Polacy już wiele nie ugrali (10. miejsce), ale już wtedy można zauważyć, że rodzi się coś wielkiego.
- Na pewno dzieliła nas przepaść i nikt nie wierzył, że jesteśmy w stanie ją przeskoczyć - wspominał po latach Piotr Grabarczyk. - Trener nie musiał nas motywować. We wcześniejszych latach jak nawet jeździliśmy na mistrzowskie turnieje, to tylko na nich przegrywaliśmy. A u Wenty od razu stworzyliśmy fajną grupę i chcieliśmy pokazać, że reprezentacja Polski w piłce ręcznej to dobra drużyna. Jeszcze dziś jesteśmy w cieniu piłkarzy nożnych i siatkarzy, a wtedy marketingowo nie istnieliśmy - dodawał.
Prawdziwa eksplozja nastąpiła rok później. Na pamiętnych mistrzostwach w Niemczech Polacy sensacyjnie pokonali gospodarzy turnieju w swoim trzecim spotkaniu grupowym i można tylko ubolewać, że w finale podopiecznych Wenty zjadły nerwy i nie byli w stanie nawiązać równie efektownej i efektywnej walki ze swoim grupowym rywalem.
Zanim jednak Polacy znaleźli się w finale, zaserwowali sobie i nam wiele przepraw i horrorów. Na dobre zaczęło się w granym cały czas na styk ćwierćfinale z Rosją, po którym po raz pierwszy (z 334567 razy) chciałyśmy się oświadczyć Sławkowi Szmalowi.
(I obciąć włosy Grześkowi Tkaczykowi).
Ledwo polskie serca zdołały się otrząsnąć z rosyjskiej arytmii, Orły Wenty zaserwowały nam jeszcze większy dreszczowiec w spotkaniu półfinałowym z Duńczykami.
Po mistrzostwach w Niemczech pewne były dwie rzeczy: narodziła nam się reprezentacja szczypiornistów, która w przyszłości dostarczy nam jeszcze sporo dobrego, a piłka ręczna to nie jest sport dla kibiców łyżwiarstwa figurowego.
Machina dopiero nabierała rozpędu. Awans na olimpiadę nie był już wielką niespodzianką, choć odnotować trzeba, że Polacy znaleźli się na niej po 28 latach przerwy. W Pekinie Orły szły jak burza - w fazie grupowej pokonali wielką Chorwację i zremisowali z Francją. Niestety - najsłabszy mecz turniej przypadł na dość pechowo przegrany ćwierćfinał z Islandią. Ta porażka - zwłaszcza w kontekście tego, że w tym roku szczypiornistów na igrzyskach nie zobaczymy - boli nadal.
Rok 2009 to kolejny sezon Polaków w europejskiej czołówce. I epicka końcówka meczu o awans do strefy medalowej MŚ z Norwegami z kultową 1 Wentą i legendarnym rzutem przez boisko Artura Siódmiaka.
Po takim heroicznym boju inaczej niż medalem w Chorwacji skończyć się nie mogło. Po przegranej walce o finał z gospodarzami, Polakom pozostał mecz o trzecie miejsce ze starymi dobrymi znajomymi z Danii. Brąz smakował równie dobrze.
Na mistrzostwach Europy w 2010 Polacy znowu znaleźli się w strefie medalowej, tym razem skończyło się jednak na czwartej pozycji. Kolejne sezony przyniosły już tylko rozczarowania, a po kompletnie nieudanym mundialu 2011 zaczęły pojawiać się pierwsze głosy o wypaleniu Orłów Wenty i samego trenera. Na Euro 2012 Polacy zagrali lepiej, niestety taktyką "śpimy w pierwszej połowie, zapie...gonimy w drugiej", daleko dojechać się nie dało.
Ale i te mistrzostwa dostarczyły nam niezapomnianych emocji w pierwszym spotkaniu fazy zasadniczej turnieju, w którym Polakom udało się odrobić 11 bramek straty, a Szwedzi do dziś pewnie nie wiedzą co się stało. Bo widzicie, takie rzeczy w normalnym świecie się nie zdarzają. Co innego w świecie Bogdana Wenty.
Można płakać od: teraz.
A dziewiątym, specjalnym najpiękniejszym momentem z kadrą Wenty jest Bogdan Wenta.
Najpiękniejszy trener w historii polskiej myśli szkoleniowej wszechdyscyplin. Będziemy tęsknić.