W ścieżce kariery zawodowej, na torze i w życiu. Parę dni temu znany włoski dziennikarz branżowy stwierdził, że Robert wróci do ścigania tylko wówczas, kiedy będzie pewny, że jest w stanie jeździć na poziomie sprzed wypadku. Część kibiców jest podrażniona faktem długiego milczenia Polaka i żąda wręcz jego "wyjścia z jaskini" zapominając, że przecież Kubica od początku kariery chronił swoją prywatność. Dlatego kiedy jego menadżer tłumaczy, że kierowca będzie chciał się pokazać publicznie dopiero w kasku i kombinezonie, my jeszcze bardziej cenimy go za konsekwencję właśnie.
Jeśli by sięgnąć po eksperckie podsumowania sezonu 2010, prawie wszędzie znajdziemy słowa uznania dla Roberta, za wpychanie żółto-czarnej strzały tam gdzie nie miała prawa się znaleźć. Kubica to idealna kombinacja agresywnego stylu jazdy z chłodną głową i kalkulacją. A kiedy znajdzie się bok w bok z rywalem, nie odpuszcza, nawet jeśli jego bolid najchętniej pojechałby już do garażu. Pamiętacie Japonię 2007?
Albo Australię 2009?
Nie zrozumcie nas źle, po pierwsze zdajemy sobie sprawę, że przyszłyby/przyjdą czasy, w których Robert jeździłby z bardziej klasowym partnerem a i sama szybkość bolidu niwelowałaby różnice pomiędzy kierowcami, po drugie, nigdy nie życzyłyśmy źle żadnemu z nich, zwłaszcza, że na pewno, dla dobra zespołu, nie życzyłby im tego sam Robert, ale do regularnego pokazywania miejsca w szeregu drugim kierowcom teamu w kwalifikacjach zdążyłyśmy się po prostu przyzwyczaić. Nick Heidfeld przyniósłby Wam swoje statystyki, ale ta wewnętrzna prawie zawsze wygrywana rywalizacja dostarczała nam (tylko trochę niezdrowej) satysfakcji. (No nie mówcie, że szczególnie w czasach złomiarstwa BMW Sauber, nie łapałyście się na myśli, że "byle przed Heidfeldem" ;)
Zobacz: 5 powodów, dla których będziemy tęsknić za Nickiem Heidfeldem>>
Rywalizacja na torach ulicznych, ta w Monako w szczególności, zawsze dostarcza wielu wrażeń, ale jeśli w stawce znajduje się Robert Kubica, który całowania band i opóźnionego hamowania się nie boi, radość i emocje są jeszcze większe.
Przykładów można by tu wymieniać mnóstwo, ale nasze ulubione to te, w których Robert bagatelizuje sprawy i niszczy tak pieczołowicie budowaną przez dziennikarzy symbolikę wydarzeń:
- W tym sezonie bolid twojego zespołu wygląda zupełnie inaczej. Czy to ma dla ciebie jakieś znaczenie, jaki kolor ma auto, które prowadzisz?
- Jeśli samochód jest szybki, może być nawet różowy.
***
- GP Kanady ma w twojej karierze szczególne miejsce. Najpierw straszny wypadek, później pierwsze zwycięstwo, a w ostatnim sezonie pierwsze najszybsze okrążenie w wyścigu. Jak będzie w tym roku?
- W tym roku może być tak, że będę tu po prostu piąty albo szósty.
***
- Jak się pan czuje jako pierwszy Polak na Pole Position?
- Tak samo jak się czuje Polak na 6 pozycji.
***
- Robert, widziałeś już swój wypadek w telewizji?
- Tak, oglądałem go również na żywo.
Co sprowadza nas do przezabawnych spotkań Roberta z polskimi dziennikarzami. Kierowca na początku kariery narzekał, że krajowe media zaczęły interesować się dyscypliną dopiero po jego pojawieniu się, przez co ich znawstwo tematu często pozostawiało wiele do życzenia. "Marcin" zmagał się z nim już od najmłodszych lat:
A później, no cóż, Robert nie lubi głupich pytań ;)
Nie wszystkim jednak taka postawa kierowcy przypadła do gustu i część kibiców postrzegała go jako mało sympatycznego buca mruka. Nie chcemy tutaj wyprowadzać jakiejś super ugruntowanej korelacji, ale kiedy Robert rozmawiał szczególnie z włoskimi mediami sprawiał wrażenie zdecydowanie bardziej rozluźnionego i dawał się poznać z zupełnie innej strony:
A Santa Bobby to już przecież klasyk:
Z innej strony mogliśmy też poznać Bobbiego poprzez padokowe zażyłości. Najsłynniejsza to oczywiście ta łącząca go z Fernando Alonso....
Ale już choćby na podstawie filmiku z życzeniami powrotu do zdrowia nagranym przez kolegów z toru można dojść do wniosku, że Kubica był kierowcą powszechnie w padoku lubianym.
A my mamy nadzieję na dalszy ciąg przygód Kimberta ;)
Oczywiście nie jest tak, że oglądanie Formuły bez Roberta pozbawione jest emocji, bo miałyśmy cały rok (tak, jesteśmy z tych neofitek - ale bardzo żarliwie nawróconych) na przekonanie się jak to jest i Formuła zdała egzamin. Wstawałyśmy na wyścigi azjatyckie w niedzielne poranki kiedy dosięgnięcie ręką przycisku do telewizora jawiło się jak wyprawa na koło podbiegunowe, zaciskałyśmy piąstki za Webbo, emocjonowałyśmy pojedynkami Massy z Hamiltonem, śmiałyśmy się z pożarów Heidfelda, podziwiałyśmy Buttona, ale to jednak nie było to samo.
Najfajniejsze formułowe fotomontaże >>
Nie było tych omdleń i wybałuszania oczu przy starcie, maniakalnego śledzenia czasów sektorów na livetimingu, palpitacji przy każdej żółtej fladze, czy to nie Bobby, czy to nie jemu koło nie odpadło, skrzynia biegów się nie zepsuła, Hamilton nie wjechał przy czerwonym świetle, maruder nie wywinął numeru przy dublowaniu. Bardzo egoistyczniee byłoby powiedzieć, że brak Roberta zubożył nasze kibicowanie, ale to prawda. Jest to jednak tylko jeden z powodów, a wymieniać można by ich jeszcze mnóstwo, dla których tak strasznie, tak strasznie, tęsknimy.